Wytłumaczyłam jakie leki mam przy sobie. I że to nie jest broń palna. Że z drewna jest tylko prezent-zabawka dla małego dziecka. W końcu, że z jedzenia mam tylko czekoladki z Polski (dokładniej Torciki Wedlowskie, mniam). Na szczęście pan na lotnisku uśmiechnął się gdy powiedziałam, że jestem exchange studentem i puścił mnie dalej.
Nie miałam kłopotów ze znalezieniem osób z Rotary Club of Merriwa, gdyż Stephanie zaczęła do mnie machać jak tylko pojawiłam się przy wyjściu. Steph okazała się bardzo sympatyczną 27-latką. Po kilku sekundach doszła do nas reszta komitetu powitalnego - dwóch nieco grubszych dziadków-farmerów. To byli Barry i Bill. Bill, prezydent RC of Merriwa miał na sobie granatowy sweterek w serek, jeansy pobrudzone błotem i kowbojski kapelusz. Obydwoje tak niewyraźnie mówili (i to oczywiście Australian English), że nie rozumiałam ani słowa. Jednak ciągle żartowali i śmiali się, więc nie czułam się ani trochę skrępowana. Bill nagle zaczął często używać słowa brzmiącego jak „eggie”, przy okazji mówiąc o śniadaniu... Szybko wywnioskowałam, że chcieliby zjeść na śniadanie jajko. Dopiero po paru minutach Steph mi wspomniała, że nie wiedzieli jak wymówić moje imię, więc Bill stworzył skrót i teraz nazywa mnie „Aggie”. W ten oto sposób dostałam mój Australian nickname.
Poszliśmy na parking. Bill rzekł „Spójrz na te wszystkie samochody. Podobają Ci się?”. Odpowiedziałam „Tak, dużo tu Toyot! My mamy Toyotę w domu”. „A to jest nasz samochód” i zaczyna się śmiać. Dopiero wtedy ujrzałam wielkiego, ubłoconego pick-up’a z tapicerką z owczej wełny.
Łuhuu, farmerskie życie!
'And that's our car!' |
Gdy już udało nam się znaleźć Darling Harbour (w Sydney jest wiele zatok), zjedliśmy śniadanie. Potem poszłam ze Stephanie na zakupy (potrzebowała coś z księgarni i elektronicznego sklepu). Ja kupiłam sobie adaptor do australijskich gniazdek i chusteczki do nosa (katarek dopadł mnie po klimatyzacji w samolotach).
Steph zabrała mnie również na Sydney Tower – tam mogłam zobaczyć panoramę całego miasta, a w tym Sydney Harbour Bridge, Sydney Opera House i dom Russel’a Crowe’a. :D
Całą drogę do Merriwy przespałam na tylnym siedzeniu pick-up’a. Choć Steph mówiła, że widzieli mnóstwo kangurów w czwartek w dordze do Sydney, tego dnia nie pokazał się ani jeden. Tak więc spałam, kasłałam, wydmuchiwałam nos, a wielki samochód wiózł mnie wgłąb Australii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz