czwartek, 5 sierpnia 2010

Sydney

Po odnalezieniu bagażu (długo czekałam i miałam ogromne obawy, że moja walizka została w Paryżu!) na Sydney Airport zaczęłam się mocno denerwować, bo nadchodził czas, w którym świat miał się dowiedzieć, że jestem przemytnikiem.

Wytłumaczyłam jakie leki mam przy sobie. I że to nie jest broń palna. Że z drewna jest tylko prezent-zabawka dla małego dziecka. W końcu, że z jedzenia mam tylko czekoladki z Polski (dokładniej Torciki Wedlowskie, mniam). Na szczęście pan na lotnisku uśmiechnął się gdy powiedziałam, że jestem exchange studentem i puścił mnie dalej.

Nie miałam kłopotów ze znalezieniem osób z Rotary Club of Merriwa, gdyż Stephanie zaczęła do mnie machać jak tylko pojawiłam się przy wyjściu. Steph okazała się bardzo sympatyczną 27-latką. Po kilku sekundach doszła do nas reszta komitetu powitalnego - dwóch nieco grubszych dziadków-farmerów. To byli Barry i Bill. Bill, prezydent RC of Merriwa miał na sobie granatowy sweterek w serek, jeansy pobrudzone błotem i kowbojski kapelusz. Obydwoje tak niewyraźnie mówili (i to oczywiście Australian English), że nie rozumiałam ani słowa. Jednak ciągle żartowali i śmiali się, więc nie czułam się ani trochę skrępowana. Bill nagle zaczął często używać słowa brzmiącego jak „eggie”, przy okazji mówiąc o śniadaniu... Szybko wywnioskowałam, że chcieliby zjeść na śniadanie jajko. Dopiero po paru minutach Steph mi wspomniała, że nie wiedzieli jak wymówić moje imię, więc Bill stworzył skrót i teraz nazywa mnie „Aggie”. W ten oto sposób dostałam mój Australian nickname.

Poszliśmy na parking. Bill rzekł „Spójrz na te wszystkie samochody. Podobają Ci się?”. Odpowiedziałam „Tak, dużo tu Toyot! My mamy Toyotę w domu”. „A to jest nasz samochód” i zaczyna się śmiać. Dopiero wtedy ujrzałam wielkiego, ubłoconego pick-up’a z tapicerką z owczej wełny.
Łuhuu, farmerskie życie!

'And that's our car!'
Nie powiem, mieliśmy dużo problemów z zaparkowaniem tego ogromnego samochodu (raz przy wyjeżdżaniu z parkingu rozwaliliśmy budkę przy szlabanie, do której wkłada się ticket, ale ćśśś...) Przy każdej wypowiedzi Bill i Barry wyśmiewali się z „mieszczuchów”. Naprawdę było bardzo wesoło. Na pewno bawiłabym się jeszcze lepiej, gdyby nie okropne zmęczenie, ból głowy, katar kaszel... (POTWÓR JET LAG)

Gdy już udało nam się znaleźć Darling Harbour (w Sydney jest wiele zatok), zjedliśmy śniadanie. Potem poszłam ze Stephanie na zakupy (potrzebowała coś z księgarni i elektronicznego sklepu). Ja kupiłam sobie adaptor do australijskich gniazdek i chusteczki do nosa (katarek dopadł mnie po klimatyzacji w samolotach).
Steph i Barry: sniadanko
za mna widok na Darling Harbour









Steph zabrała mnie również na Sydney Tower – tam mogłam zobaczyć panoramę całego miasta, a w tym Sydney Harbour Bridge, Sydney Opera House i dom Russel’a Crowe’a. :D
dla spostrzegawczych: Harbour Bridge i Sydney Opera House
Sydney









Całą drogę do Merriwy przespałam na tylnym siedzeniu pick-up’a. Choć Steph mówiła, że widzieli mnóstwo kangurów w czwartek w dordze do Sydney, tego dnia nie pokazał się ani jeden. Tak więc spałam, kasłałam, wydmuchiwałam nos, a wielki samochód wiózł mnie wgłąb Australii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz