czwartek, 22 grudnia 2011

Ostatni dzień w MCS

1/7/2011
Niestety w końcu nadszedł ten dzień, gdy musiałam się pożegnać z moja ukochaną szkołą Merriwa Central. Każdy uczeń, który opuszcza szkołę musi zebrać podpisy wszystkich nauczycieli na takiej niebieskiej kartce – widok kogoś z blue slip jest zawsze przygnębiający... Wszyscy po kolei – Mrs Hegarty, Marchy, Mrs Myer, Miss Hopkins i Mr Johnston jako Deputy Principal, podpisali moją blue slip. I potem nadszedł czas na pożegnania.


To był świetny dzień, też dlatego, że kończył on Term 2, a jak zwykle ostatniego dnia semestru nie było normalnych lekcji. Z samego rana mieliśmy Year Meeting, a na nim zorganizowane przez Mrs Hegarty „Aggie’s Farewell“. Leanne upiekła mi ciasto. Zobaczcie!


Później na lekcji SLR graliśmy w squash’a – taki trening przed głównym meczem, wiecie. Po lunchu miał się odbyć mecz nauczyciele vs uczniowie Year 12 – no jak mogłabym nie wziąć udziału w czymś takim!

A, żebym nie zapomniała. Jeżeli ktoś mnie śledzi na Facebook’u (stalker!!), to na pewno zauważył, że nazywam moją koleżankę Leanne „Spider-Leanne“. Teraz wyjaśni się tajemnica. Otóż tego ostatniego dnia szkoły byłyśmy z Leanne w łazience. Jak wychodziłyśmy, Leanne nagle wskoczyła na kratę robiącą za drzwi i udawała Spidermana... Śpiewała „Spider-Leanne, Spider-Leanne!“ Hahaha! Miałam taki atak śmiechu po tym! Od tamtej pory nazywam ją Spider-Leanne i te słowa dołączyły do naszych prywatnych żarcików, a zebrało się ich sporo. :D


Nadszedł czas na mecz. Wielki mecz! Year 12 nie zostało już dużo czasu w szkole, więc mogli się odegrać na nauczycielach. Tym razem już nie było takich akcji jak poprzednio (pamiętacie jak Isaac podstawił nogę nauczycielowi matmy i dostał za to uwagę, którą zjadł Jared? xDD), ale też było mnóstwo zabawy. Po kolei każdy wybijał pałką piłkę, a nauczyciele ją łapali, rzucali, potem na odwrót... Ja sama miałam piękny run na sam koniec. Długo nie udało mi się wyjść z naszej bazy, ale przy ostatniej próbie wybicia piłki, tak, hm, trochę to naciągnęliśmy, ale wszyscy krzyczeli żebym biegła, więc pobiegłam. A co, exchange studentowi się nie pozwoli? Dobiegłam do pierwszej bazy. Później oszukiwałam – jak nauczyciele odrzucali i nie patrzyli, ja biegłam do następnej bazy. Najgorzej było przy Marchy’m, dobry jest. Ale było śmiechu... On stał przy przedostatniej bazie i musiałam przebieć tylko ten ostatni kawałek. Udało mi się może za piątym razem! Biegłam ile sił w nogach, a na samym końcu była śliska trawa i trochę błota. Przepięknie się poślizgnęłam i wpadłam... prosto w ramiona Toma. Mój bohater! I to był koniec meczu, a uczniowie WYGRALI! Wszystko dzięki mnie, oczywiście. Hahaha! Dobra, może dzięki Jaredowi, który musi być zawsze we wszystkim najlepszy :P Zabawa była przednia. Potem ostatnie uściski, pożegnania... I koniec australijskiej szkoły. Pozostają wspomnienia. Będę za wszystkimi tęsknić! Za nauczycielami równie co za uczniami.

Pat, ja i Mike
albo Mike, ja i Pat
żartuję. Mike to ten z prawej :D


"I'm not a pillow!"
ja i Manda oraz Eli - nasza poduszka <3



Wieczorem była szybka akcja, bo Leanna chciała koniecznie zorganizować mi pożegnalną kolację. Miał być cały nasz rocznik, potem nastąpiła zmiana – tylko Leanne i Jared, ale w końcu i Jared nie mógł... Więc napisałyśmy do Eli’a, wiedząc, że mieszka na farmie poza miastem i tak naprawdę nie wierzyłam, że mógłby przyjść. A udało się! Jego mama (wspaniała kobieta, naprawdę, zresztą jest Niemką, przeprowadziła się do Australii gdy miała naście lat) zaproponowała, że podwiezie go do Merriwy. Poszliśmy do pub’u i zamówiliśmy chicken parmigiana, mniam. Ciągle się wygłupialiśmy i naprawdę nie wiem, co sobie o nas myśleli ludzie przy innych stolikach... Szczerze mówiąc mało mnie to obchodzi. Świetnie się bawiłam z moimi przyjaciółmi i to się liczy. Eli to mój przyszły Australijski mąż! Mówiłam Wam? :D




<3 <3



sobota, 10 grudnia 2011

Moi nauczyciele w MCS (Merriwa Central School)


           Witajcie po długiej przerwie! Wiem, że już od wielu miesięcy jestem w Polsce, jednak widmo nieskończonnej opowieści australijskiej ciągle nade mną krąży... Dlatego skończę tego bloga. Usłyszycie o moich ostatnich dniach w kraju Down Under. Obiecuję!
W tej notce chciałabym opisać moich kochanych nauczycieli z Merriwa Central. Relacje między uczniem, a nauczycielem w Australii są bardzo różne od tych w Polsce. Tam jest mniejszy dystans, nauczyciel jest praiwe na równi z uczniem – zwykle siada z klasą przy jednym stole, blisko (a nie jak u nas że góruje nad wszystkimi), uczniowie często nazywają nauczycieli po imieniu, rozmawiają z nim o wszystkim (nauczyciele zwykle wiedzą kto ma akie problemy miłosne i co uczniowie robili w weekend, kto wygrał ze swoją drużyną w rugby, a kogo ulubiona drużyna przegrała...). Dzięki temu na lekcji nie ma takiej atmosfery nerwów oraz strachu przed nauczycielem, co uwierzcie mi, może mieć duży wpływ na samopoczucie ucznia... Zresztą sami o tym wiecie.
A teraz poznajcie moich nauczycieli!

Mr March
Zdecydowanie mój ulubiony nauczyciel z MCS. Uczył mnie angielskiego i historii starożytnej. Dużo się od niego dowiedziałam, a i ja go wiele nauczyłam... Chociażby słowa, którego nie znał! Omawialiśmy wiersz Diane Levertov i w jednym z nich kilka wersów zaczynało się od tego samego wyrazu. Powiedziałam, że takie zjawisko stylistyczne, to anafora, mając nadzieję, że po angielsku będzie brzmiało podobnie jak po polsku... Szybko zerknęłam do słownika, który leżał na półce w sali i rzeczywiście! „Anaphora - the repetition of a word or phrase at the beginning of successive clauses” Tak! Jared i Kristen mieli ubaw do końca roku, że taka mała dziewczynka z Polski znała słówko angielskie, o którym nigdy nie słyszał ich australijski nauczyciel angielskiego… Dzięki temu dobrze je zapamiętali, kto wie, może przydało im się w HSC (Higher School Certificate, australijski odpowiednik matury). To właśnie panu Marchowi (ale to śmiesznie brzmi jak się odmienia) opowiadałam wszystkie ciekawostki na temat Polski, zawsze wszystko go ciekawiło… Na jego lekcjach można nawet było spać – no, tylko jak oglądaliśmy film. I to tylko Jaredowi się zdarzało. Raz nawet zaczął chrapać! I to właśnie z p.Marchem miałam zrobić dowcip Jaredowi na prima aprilis. A, zapomniałabym o najważniejszym – wszyscy mówią na tego nauczyciela ‘Marchy’, to ksywka z jego nazwiska. I tak codziennie… ‘Hi, Marchy!’

Mrs Myer
Nauczycielka biologii. Ma fioła na punkcie kotów. Jak raz przeprowadzaliśmy sekcję na kilu organach owcy, to pod koniec lekcji pokroiliśmy serce, żeby mogła je dać swoim kotkom! Dużo jej zawdzięczam – to ona zaproponowała, żebym pojechała z jej klasą do Sydney, tak samo z Peer Support Camp. Była wychowawczynią Year 11 (teraz już Year 12). Na prima aprilis Jared złapał mysz do pudełka i zapakował dla niej jako prezent (mieliśmy akurat małą plagę myszy w szkole i calej Merriwie)! Uczyła mnie biologii, czyli najwspanialszego przedmiotu pod słońcem. Poza tym mnie uwielbiała. Na koniec roku napisałam egzamin z biologii najlepiej z całej klasy, wyprzedziłam nawet Jareda! Na pożegnalnej karcie napisała mi “(…) and most importantly you engaged in classroom work. Who else would make a green plasticine food chain when they were supposed to be modeling meiosis? Who is going to challenge Jared to answer the question first in Biology?” Ta kartka stoi teraz na mojej szafce nocnej.

Mrs Hegarty
Year Adviser, czyli moja wychowawczyni. Podczas mojego pierwszego dnia w szkole pomagała mi wybrać przedmioty i to ona poleciła mi klasę angielskiego pana Marcha, mimo że to Advanced English. Uczy Business Studies, więc spotykałam ją tylko na terenie szkoły oraz w piątki rano na year meetings. Zawsze była chętna do pomocy mi, spotykałam ją też czasem pozaszkolnie na jakichś imprezach – miała wspólnych znajomych z moimi host rodzinami, więc poznałam też jej męża oraz córkę i syna. Mieszka daleko za miastem, chyba nawet daleko za Cassilis jeśli dobrze pamiętam, prawdziwa farm girl ale z wielką elegancją. Często w piątki przynosiła dla naszego rocznika czekoladowe ciasto! Na mój ostatni dzień w MCS zorganizowała małą imprezkę w Room 5 (ale o tym w kolejnej notce).

Mr Creamer
Nauczyciel Hospitality, czyli gotowania. Nie chodziłam na jego zajęcia (były w tym samym bloku co PD/H/PE), ale spotykałam go codziennie rano podczas Roll Call. Moi nauczyciele Roll Call (Room 4) się zmieniali – najpierw mieliśmy panią od plastyki, potem przystojnego pana od w-f’u, a pod koniec roku właśnie pana Creamera. Prawie codziennie Jared się z nim kłócił który klub rugby league jest najlepszy.

Mr Johnston
Czyli Johnno. Zastępca dyrektora i ulubieniec wszystkich uczniów. Nic dziwnego, jest trenerem naszej drużyny rugby i prawie codziennie podczas lunch break gra w touch. Zawsze jak z nimi grałam, to Johnno starał się, żeby podawali mi piłkę ‘Pass the ball to Aggie!’. Jest nauczycielem j.angielskiego, Standard English. Strasznie wesoły gość i ma rozwiązanie na każdy problem. Był z nami na Peer Support Camp I nigdy nie zapomnę, jak razem z chłopakami i Jade zrobili sobie konkurs na jedzenie dziwnych rzeczy, typu lody waniliowe z keczupem itp… Fu! Rugby to jego ukochany sport, jego brat chyba jest trenerem jakiejś drużyny. A w sezonie touch grał razem z Jaredem w drużynie Purple Peole Eaters! Johnno zawsze we mnie wierzył i starał się, żebym dobrze wspominała mój pobyt w MCS. Z pewnością mu się to udało!

Miss Moore
Już teraz Mrs ?, jejku, nie wiem jak ma na nazwisko jej mąż. Chociaż Jodie zawsze mówiła na nią Morris. Miss Moore to najżywsza osoba jaką znam. Uczyła mnie w-f’u i PD/H/PE; zawsze miała w sobie tyle pozytywnej energii, poza tym była śliczna I wysportowana, każdy ją uwielbiał. Można było sobie z nią pożartować i po prostu sprawiała wrażenie koleżanki. Razem z Jodie I Di chodziłyśmy we wtorki i czwartki na zajęcia fitness, które prowadziła… Potrafiła dać niezły wycisk, bo czasem przez zakwasy nie miałam siły iść na kolejne zajęcia w tym samym tygodniu. Przed wakacjami odeszła z naszej szkoły, w ogóle z zawodu nauczyciela, na jakiś czas. Żeby wziąć ślub i odpocząć, spędzić czas z nowym mężem… Widziałam zdjęcia z jej ślubu. Są przepiękne, a Miss Moore wygląda na taką szczęśliwą!





Miss Hopkins
Nowa nauczycielka sztuki. Była super, pozwalała mi robić co chcę na lekcjach I nie miała wielkich pretensji do wszystkiego jak to nasza poprzednia nauczycielka (mimo że tamta też nie była zła). Po prostu Miss Hopkins miała w sobie tego młodego ducha (no tak, sama była młoda) i dużo radości. Nie spędziłam z nią zbyt dużo czasu, bo doszła do MCS jakoś w moim ostatnim semestrze. Jednak zdążyła nas zabrać na jednodniową wycieczkę z galerii sztuki w Newcastle! Wszystkim się bardzo podobało, myślę, że to szczególne błogosławieństwo dla Leanne, która kocha sztukę i sama jest niezłą artystką, a nigdy wcześniej nie była w galerii… Dacie wiarę? Wyobraźcie sobie jak bardzo się cieszyła.


Mr Martin
Nauczyciel Woodwork, więc nie uczył mnie. Za to często był moim nauczycielem-opiekunem podczas sportu, czy było to pływanie czy tenis. Pewnego dnia obrał sobie za cel nauczyć mnie skakać do wody na główkę. Zawsze się tego bardzo bałam, niestety mam zbyt dużą wyobraźnię i wiem, co może mi się stać… Jednak po wielu próbach i słuchaniu porad od pana Martina oraz uczniów (wszyscy tam potrafią skakać na główkę, pff, no a jak; szczególnie Eli, który ciągle się popisywał!!), po kilku skokach na patelnię, uwierzcie że wyczłapywałam się z basenu cała obolała… Udało się! Nauczyłam się skakać na główkę i przezwyciężyłam swój lęk. Mr Martin tuż przed moim wyjazdem poprosił mnie, żebym kupiła mu w Europie taką wielką futrzaną czapkę. Jedyny warunek – ma nie być “Made in China”. Wręczył mi kopertę z dolarami i adresem. Jeszcze nie kupiłam. Ktoś wie, gdzie można dostać fajną?





To by było na tyle. Oczywiście nie opisałam wszystkich nauczycieli z MCS, skupiłam się na tych mi najbliższych. Bo jest jeszcze przecież pan dyrektor Mr Noonan, milutka pani od zajęć na farmie, przystojny pan od w-f’u I jego żona – nauczycielka chemii i przyrody, wielu nauczycieli, z którymi mieliśmy zastępstwa, kochana pani od biblioteki i nauczycielka angielskiego – Mr Dorney (to jest prawdziwie złota kobieta), Miss King, która uczyła mnie PD/H/PE i SLR gdy Miss Moore odeszła, a także wiele nauczycieli, z którymi mieliśmy różne zastępstwa, no i panie w sekretariacie, m.in. mama Megan – Mrs Whiteman i siostra Katerine (mojej host szwagierki u Goodearów).
Jednak widzicie, jakich wspaniałych nauczycieli miałam. Nauczycieli? Bardziej przyjaciół, albo takich patronów, z którymi można się i pośmiać, i czegoś nauczyć.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

W australijskiej stolicy

25-27/6/2011

Mam piękne zaległości. Nie ma to jak pisać o czymś na blogu po 2 miesiącach. Gdy już znajduję się po drugiej stronie świata. Ale wiecie co? Mam wrażenie jakby australijski czas płynął inaczej. Jakby moje australijskie myśli i wspominki miały inny wymiar. Czas leci tak szybko, przecież kto by uwierzył, że od wielkiego wspaniałego Safari minęło pół roku?! Niedawno dostałam emaila od Helen i przez długi czas nie mogłam się zebrać, by odpowiedzieć. Tyle mam do opowiedzenia. Dopiero gdy zaczęłam pisać, zorientowałam się, że Helen wysłała go jeszcze przed zakończeniem wakacji! To wariactwo! Tak mnie pochłonęła szkoła, że Australia zajmuje coraz mniej myśli w mojej głowie.

Ale powracając do tematu. CANBERRA. Nie, ani Sydney, ani Melbourne nie są stolicami Australii. Chciały być, ale kłóciły się między sobą, więc zdecydowały się wybudować miasto od nowa (były tam wcześniej plemiona aborygeńskie) i tak powstała Canberra. Canberra to dosłownie „miejsce spotkania“. Zach (syn Helen, którego po prostu uwielbiam!) wyprowadził się tam w styczniu, więc nie pozostawało mi nic innego jak namówić Helen i Marka, abyśmy go odwiedzili. Poza tym wypadało zobaczyć stolicę kraju, w którym przebywałam przez rok.

Wielu ludzi ma zastrzeżenia do Canberry – że to takie sztuczne miasto, wszystko jest obmyślone, proste, geometryczne. Jednak może się spodobać osobom, które zawsze muszą mieć wszystko ułożone na biurku pięknie pod kątem prostym... takim jak ja. Czyli Canberra zrobiła na mnie dobre wrażenie :)

Widok na Canberrę. Wszystko geometrycznie ułożone w przestrzeni.

Jest tam dużo muzeów – odwiedziłam the National Museum, War Memorial oraz Canberra Museum. Chociaż powinnam była zacząć od pierwszego miejsca, do którego się udałam (najważniejszego) – siedziby parlamentu!

the National Museum
z Zach'iem jako więźniowie z czasów, gdy do Australii zsyłano przestępców z Wielkiej Brytanii :D
kangury w australijskim wojsku w Egipcie
kaplica w War Memorial
ponoć najlepiej ogląda się kaplicę i jej witraże leżąc na podłodze...
ja i Mark
widok z War Memorial na the Parliament House
tzw. Ambasada Aborygeńska
Skoro ta ziemia należy do wszystkich Australijczyków, czemu by nie zamieszkać w namiocie przed starym budynkiem parlamentu...
Parliament House jest pięknym budynkiem. Wiecie, co jest w nim najbardziej zachwycającego? Wiele elementów budynku jest zainspirowanych naturą endemiczną Australii, i tak w głównym holu kolumny przypominają drzewa eukaliptusowe, a sala sejmowa jest w zielonym kolorze tychże drzew. Na dole, tam, gdzie przechadzają się politycy, jest duża fontanna, która swoim szumem zagłusza ich rozmowy, by nie było ich słychać na innych piętrach. Warto wspomnieć, że ustrojem kraju jest monarchia konstytucyjna (Australia należy do Zjednoczonego Królestwa), a aktualną panią premier jest Julia Gillard.

sala obrad sejmu
 

Hahahahahahahahahahhahahahahahahahahahahahahahahahhahhhaha!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Właśnie przypomniało mi się coś z naszej wizyty w parlamencie. Po zwiedzaniu poszliśmy do kawiarni na jednym z wyższych pięter budynku i usiedliśmy z kawą na werandzie. Wypiliśmy kawę, pogadaliśmy i Mark z Zach’iem polecieli na mecz. Zostałam sama z Helen. Był tam taki znak, trochę mnie śmieszył, bo miałam już parę przygód z magpies... Nie uwierzycie, ale w momencie, gdy wchodziłyśmy do środka za nami szybko wleciała magpie. Kelner próbował ją wygonić, ale ptak poleciał wgłąb parlamentu. I tak oto mała Aggie z Polski wpuściła magpie do najważniejszego budynku Australii :D Gdy później opowiadałam to Leanne, miałam wielki atak śmiechu, myślałam że się uduszę!!!

godło Australii na czubku budynku Parlamentu
Wspomniałam o meczu. Bo Zach gra w rugby union. To druga odmiana rugby, inna od tej, w którą gra Jared abo Bailey (rugby league). Nie mogło nas zabraknąć na rozgrywce! Podobała mi się ta część gry, gdy zawodnicy podnoszą jednego ze swoich kolegów do góry i ten musi złapać piłkę zanim zrobi to przeciwna drużyna – coś jak nasz aut, ale w ciekawszej wersji (dopiero w Australii zorientowałam się, jak bardzo adekwatne jest słowo „aut“ <- „out“ haha). Rugby union ponoć nie jest, ale wydaje się bardziej brutalne od rugby league. Tam wystarczy powalić przeciwnika na ziemię, a tu też trzeba walczyć o piłkę... I teraz pytanie, od kiedy piłka nożna jest taka męska? Rugby to dopiero sport dla prawdziwych facetów!

mecz rugby union
Spędziłam w Canberze wspaniały czas. Oprócz zwiedzania, poznałam także wielu ciekawych ludzi, m.in. wykładowcę z ANU (Australian National University) - przyjaciela Helen, oraz studenta, kolegę Zach’a, dorabiającego sobie w zoo, który jest zafascynowany swoją pracą i środowiskiem. Podczas pobytu w australijskiej stolicy szukałam tam śladów Polski. Znalazłam kilka – ambasadę polską, naszą narodową flagę w centrum miasta oraz mundur żołnierza polskiego z czasów II WŚ w War Memorial.
Ambasada Polski w Australii

Wielkie DZIĘKUJĘ dla Zach’a, która zaprosił nas do swojego domu! <3


Zach, Helen, ja i Mark <3
Ostatnia przygoda w Canberze... Złapaliśmy gumę! Na termometrze ok. 0 stopni C

wtorek, 26 lipca 2011

Ostatnie spotkanie Rotary


21/6/2011

Jeszcze tak niedawno Bill i Barry razem ze Steph odbierali mnie z lotniska w Sydney, gdy to pierwszy raz chodziłam po globie ziemskim do góry nogami. Teraz Bill jest dla mnie przyjacielem, takim dobrym dziadziusiem, a wygląda jak święty Mikołaj... Nadszedł czas na pożegnanie z moim kochanym Klubem Rotary, którego członkowie stali się częścią mojej wielkiej wspaniałej australijskiej rodziny.

mój kochany Rotary Club of Merriwa <3
Przygotowałam paruminutowy speech oraz film ze skrawków, które nagrałam podczas mojego pobytu w Australii. Nie dali mi zbyt dużo czasu na przedstawienia, bo w ten wtorek żegnaliśmy też dwóch krótkoterminowych exchange studentów z Nowej Zelandii oraz Zoi, na trzy miesiące - która tym razem miała mieszkać u Becci.

Kyle oraz ja, Becci i Zoi
To była Ladies‘ Night, czyli byli zaproszeni goście – wszystkie moje host rodziny się pojawiły. Każdy z gości musiał mieć na głowie czapkę lub kapelusz, bo Rotary zbierało pieniądze na jakiś cel charytatywny w związku z Hat Day w najbliższy piątek.

wszystkie moje host rodziny - Nixons, Whales, Goodears, Inders & McNaughts <3
Po Kiwich zrobiłam swoją prezentację. Na koniec tak się wzruszyłam, że się popłakałam... Tak bardzo kocham tych ludzi, cały mój rok był naprawdę wspaniały. Cieszyłam się każdą chwilą w Australii i starałam się ją wykorzystać na maksa.

Dostałam od Rotary wielką torbę z prezentami – główną niespodzianką był scrapbook o całym moim roku! Jest nieziemski! Nigdy nie miałam nic takiego, nie mogę się doczekać aż dojdzie w paczce (nie zmieścił się w mojej walizce, jak większość moich pamiątek), Elaine wykonała kawał świetnej roboty.

Bill przyszedł w czapce ze State of Origin, którą sam kupił na drugim meczu (SoO składa się z trzech meczów futbolu pomiędzy NSW, a Queensland) – prawie nie noszona, bo nie było zimno. Postanowił ją wylicytować, a pieniądze dodać do zbiórki z okazji Hat Day. Ktoś dał za nią... $50! To był chyba Dennis, ale głowy nie dam. Po kolacji podszedł do mnie i wręczył mi tę właśnie czapkę. „Masz, na pamiątkę!“ Nie zdejmowałam jej przez cały wieczór!

Jak już się żegnałam z ludźmi – wielu z nich od tamtej pory już nie zobaczyłam, podeszła do mnie też mama Jareda, która organizowała tam catering. ‘I will really miss you, Aggie’, powiedziała, przytulając mnie. ‘But nothing as my big boy will.’

Sea Eagles vs Eels


20/6/2011

Tego samego wieczoru, po powrocie z Broken Hill, mieliśmy oglądać ważny mecz rugby. To znaczy był to zwykły mecz ligowy, ale ważny, bo grali Sea Eagles, czyli Manly – drużyna, której Max jest zażyłym fanem (na serio, gdybyście to zobaczyli, połowa przedmiotów w domu – od zegara, przez ubrania, do narzuty na łóżko, ma symbol Manly i ich bordowo-białe kolory).

Pierwotny plan był taki, żeby pojechać całą rodziną do Sydney i zobaczyć mecz Manly na żywo. Już wszystko było zaplanowane, na 4 czerwca, mecz Manly z Bulldogami. Jednak okazało się, że w ten sam dzień odbywał się mecz Merriwa Magpies i Merriwa Old Boys – reaktywowanej drużyny, w której grał Max! Nie mogliśmy przepuścić okazji zobaczenia naszego taty w akcji! Przełożyliśmy to na poniedziałek 13 czerwca, co trochę skomplikowało sprawę, bo Edouard, exchange student z Francji, miał przyjechać na Festival of the Fleeces i zostać do środy. Ale stwierdziliśmy, że po prostu weźmiemy go ze sobą. Po kilku dniach okazało się, że wtedy nie ma meczu! Jedyny termin to był 20 czerwca. Dzień, gdy wracamy z Broken Hill. W ogóle nie było mowy o podróży z Broken Hill do Merriwy i potem do Sydney – 10 godzin + 5 godzin. Zaproponowałam, że ubierzemy się w kolory Manly i obejrzymy mecz w domu. Yvonne zaprosiła też swoich znajomych, którzy byli za Parramattą. Zabawa była przednia! Tamasyn ubrała się w kolory Eelsów, na złość Max’owi ;)

I go for Manly!!!!!!!!!!!!!
Nasza drużyna wygrała!!!!!!!!!!! Dzięki temu mogłam następnego dnia dokuczać Jaredowi, bo on jest wielkim fanem Parramatty, ha! Już podczas moich pierwszych u McNaughtsów Max powiedział do mnie: „You go for Manly or get out of this house!“ oczywiście w żartach :D Ale od tamtej pory jestem wielką fanką Sea Eagles.


G O     M A N L Y !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Broken Hill


16-20/6/2011

Pomysł na pojechanie do Broken Hill pojawił się już we wrześniu zeszłego roku. Mieszka tam ojciec Yvonne (mojej host mamy) i część jego rodziny. Yvonne jechała go odwiedzić z dzieciakami w wiosenne wakacje, a ja musiałam wybierać pomiędzy 4-dniowym wyjazdem do Broken Hill (droga w jedną stronę zajmuje 10 godzin), a 8-dniowym pobytem w Newcastle. Długo się zastanawiałam i wtedy w końcu padło na Newcastle, pamiętacie, jak mieszkałam u host rodziny Paul’a z Francji. Teraz udało się nam zaplanować wyjazd do tej pierwszej miejscowości, jak już mieszkałam u McNaughts’ów.

Zerwałam się ze szkoły w czwartek i w piątek. No i w poniedziałek. Ale za to zobaczyłam najbardziej wysunięte na zachód w NSW (Nowej Południowej Walii) znaczące miasto!!!!!! Za nim jest już tylko Silverton, gdzie kręcili Mad Max’a, a później... pustynia!

Dojazd zajął nam rzeczywiście 10 godzin. Zatrzymaliśmy się chyba tylko dwa razy, może trzy. Przez 95% czasu otaczały nas pola. Widzieliśmy pola bawełny, dzikie kozy i stada dzikich... emu! O kangurach to już nawet nie wspominam, było z nimi dość niebezpiecznie gdy zaszło słońce. Za to podróż miałam produktywną – napisałam mojego speech‘a dla Rotary. A, nawet Wam nie powiedziałam! Max musiał zostać w domu z powodu pracy, więc pojechaliśmy Yvonne, Tamasyn, Bailey i ja.

Tata Yvonne mieszka na wzgórzu prawie na przedmieściach, a z jego balkonu jest widok na pustynię, a przed nią... tak zwaną Vegemite Valley. To stara, pogardliwa i rasistowska nazwa, ale pomyślałam, że będzie to dla Was ciekawe do przeczytania. Nazwa Vegemite Valley wzięła się stąd, że żyje tam duża społeczność Aborygenów. Aborygeni mają czarny kolor skóry i taki właśnie jest kolor drożdżowej pasty vegemite, przy okazji - jednego z najbardziej znanych symboli Australii. Kiedyś były tam prowizoryczne domki, namioty, ogniska... Teraz są wybudowane skromne domki, ale „tradycyjne“  mieszkania ciągle są popularne.

W Broken Hill odwiedziliśmy miejscowy oddział Royal Flying Doctors Service (niesamowita organizacja!!! bardzo inspirująca), zobaczyliśmy The Big Picture (wielki obraz krajobrazowy pustyni, zainstalowany dookoła pomieszczenia), galerię sztuki ProHarta i oczywiście raz wyskoczyliśmy na samą pustynię, The Living Desert (pięknie...!). Spędziliśmy też dużo czasu z rodziną Yvonne – nie często zdarza się jej ich odwiedzić. Właśnie z nimi umówiliśmy się na bbq (barbie, barbecue, grill) w Silverton – tam kręcili filmy Mad Max, Mad Max II i jeszcze parę innych pustynnych, outbackowych filmów. Bo to naprawdę taki typowy outback town – jedna ulica, parę buzynków i pub, wszystko zwykle zadymione chmurami czerwonego pyłu.

RFDS

jedno z dzieł ProHart'a

kangurki na pustyni :)

kupa... kangura

the Living Desert

chłodny Silverton!
to tam kręcili Mad Max'a

samochód Mad Max'a

a to takie typowo australijskie drzewo...
gum tree, czyli eukaliptus

jak się odbije na lewo od drogi z Silverton
Miasto słynie z węglowym kopalni. Prawie w samym środku miasta jest ogromna hałda, na której postawiono restaurację, muzeum oraz rzeźbę o kształcie wielkiej ławki, na którą można się wspiąć. Stamtąd rozciąga się wspaniały widok na całą okolicę. Udało się nam zobaczyć to w dzień, w noc i oglądaliśmy tam też zachód słońca. Nieźle tam wiało wieczorem, a i tak cały weekend było mroźno.
z Tamasyn i Bailey na WIELKIEJ ŁAWCE!
zachód słońca nad miastem, z ławki
mmmm :)

sobota, 23 lipca 2011

Home Home


16/7/2011

Dom Dom. Tak właśnie nazywam Polskę odkąd Domem stała się Australia. 5 lipca wsiadłam do samolotu w Sydney i wyleciałam z kraju, który tak ukochałam przez cały rok. Podróż była idealna, bez spóźnień, zgubionych bagaży, nieporozumień... Tak jakby w zamian za mój lot w tamtą stronę – jak pamiętacie, mój pierwszy samolot z Warszawy do Frankfurtu był odwołany, później było załatwianie nowego biletu, przejrzany bagaż, drugie pożegnania z rodzicami i z bratem... No cóż, taki miałam początek przygody. Teraz wszyscy mi mówią – no, już koniec przygody, wracaj do domu, do nas, powróć do rzeczywistości. Ale ja tak nie chcę! Australia wcale się dla mnie nie skończyła. Ciągle jest domem. Czekają tam na mnie przyjaciele.

Wiecie jaki mi życie zrobiło kawał? W tych ostatnich tygodniach w Merriwie wszystko wreszcie zaczęło mi się układać. Wreszcie miałam przyjaciółkę. Wreszcie zaczęłam spotykać się z ludźmi w moim wieku po szkole. Wreszcie świetnie się czułam w Merriwa Central. I tak dalej, nawet nie chcę Wam wszystkiego opowiadać.

Dotarłam do domu i wytrzymałam caaały dzień bez spania – po 28-godzinnej podróży to wcale nie taki mały wyczyn. W rezultacie wcale nie miałam jet lag‘u! A na język polski też się szybko przestawiłam. Tylko raz zagadałam do Mamy niechcący po angielsku i jeszcze czasem mi się wyrywa, wiecie „Bless you!“ albo „Yuck!!!“ itp.

Od razu w sobotę rano wyruszyliśmy w naszą rodzinną podróż do Francji – z rodzicami, bratem i dziewczyną brata. Przedtem udało mi się zobaczyć tylko moją jedną babcię i dziadka, ciocię, kuzynkę i jej nową córeczkę, wujka, inną kuzynkę i moją najlepszą przyjaciółkę. Moi znajomi chcieli się ze mną spotkać, ale mi się nie chciało już tak wychodzić w domu (w końcu nie byłam w nim przez rok!), poza tym trzeba było się pakować, no i... samotna podróż do Warszawy trochę mnie przerażała! Życie w Merriwie znacznie się różni od mojego tutaj, a to do tego pierwszego jestem ciągle przyzwyczajona.

Wydaje mi się, że tu w Europie jestem zupełnie inną osobą. Tutaj jestem Agnieszką, Agą, Gniechą i Ines. Ale wiem, że jak wrócę do Australii, znowu będę Aggie. Czasem nachodzą mnie takie smutki i tęsknota za krajem Down Under. Mam taką jedną piosenkę, której nie mogę słuchać, bo tak mi przypomina Australię, że już po jej pierwszych sekundach mam łzy w oczach.

Szkoda, że Australia jest tak daleko. Zostały mi jeszcze dwa lata liceum, ale już mogłabym zacząć myśleć o studiach. Mama mi powiedziała, że mogę pójść na uniwersytet jaki tylko chcę, w jakimkolwiek kraju. Oprócz Australii. Bo to ma być w zasięgu jej wzroku. (!!!)

Jak powiedziałam, jestem pewna, że moja przygoda z Australią jeszcze się nie skończyła, więc będę tu czasami coś pisać. Zaglądajcie. A tymczasem zapraszam Was na podróż do przeszłości – chyba nie myśleliście, że nic się nie działo od owczego festiwalu z początku czerwca!!!!!!!!!!!

czwartek, 23 czerwca 2011

Festival of the Fleeces


10-12/6/2011
Sara, Edouard, Paul i Max w Merriwie

Najważniejszy weekend roku w Merriwie! Do mojego małego miasteczka zjeżdżają się ludzie z całego regionu na to wydarzenie. Bo Merriwa jest australijską stolicą owiec i wełny, a 11-12 czerwca miał miejsce Festival of the Fleeces.

Udało mi się ściągnąć Sarę, Edouarda, Paul’a i Max’a na parę dni do Merriwy. Przyjechali w piątek wieczorem (ja całe popołudnie biegałam po domu i odkurzałam :D). Nie mogę uwierzyć, że zgodzili się przyjechać na moją wieś! Muszą mnie bardzo kochać ;) Jak tylko przyjechali, zjedliśmy kolację i poszliśmy do RSL, gdzie był pokaz magika. Niektóre sztuczki były niesamowite! Ja tam myślę, że to prawdziwa magia.

Całą sobotę spędziliśmy na festiwalu, tylko parę razy wpadliśmy do domu. Eli był naszym przewodnikiem (rano szukał mnie przez 2 i pół godziny! awww :)). Obejrzeliśmy zawody w whip cracking i sami też spróbowaliśmy swoich szans. Na początku wcale nie chciałam tego robić, bo myślałam, że zrobię sobie krzywdę. Sara poszła pierwsza i potem już nie mogłam się powstrzymać. Poszło mi nieźle, ponoć byłam najlepsza ze wszystkich! Wszyscy na ulicy krzyczeli „Go, Aggie!“. Hahaha, moi przyjaciele nie mogli uwierzyć, że mam tylu znajomych w Merriwie. Prawie całe miasto mówi mi cześć!

Sara w mojej szkolnej kurtce

whip cracking comp
W południe było wydarzenie dnia – parada! Zaczynało się czymś, na co tak długo czekałam – bieg owiec w czerwonych skarpetkach środkiem ulicy. Wiecie, że Merriwa była pierwszym miastem, które zorganizowało coś takiego? Według mnie to jest ekstra!!!! Mogliby tam puścić więcej owiec (ponoć w zeszłym roku było).



bieg owiec
W paradzie szły również szkoły i przedstawiciele różnych organizacji jak Little Sprouts, było też dużo starych samochodów i traktory... Parę osób z mojej szkoły było przebranych w stroje, na przykład Zoi miała na sobie śliczną suknię, a Will był Ned‘em Kelly.
Zoi w telewizji!

Po paradzie poszliśmy do School of Arts, żeby porozmawiać z mamą Eli’a. Zobaczyliśmy piękne narzuty na łóżko, które ona uszyła. Sara pogadała sobie z nią po niemiecku, bo Eli jest pół-Niemcem.

Po południu zaszliśmy na chwilę do domu, a potem polecieliśmy na zawody w skoku wzwyż... psów. Tam poznałam Sarę z Jaredem – jego dwa psy startowały w zawodach, nieźle im poszło!

wow! ten pies był mistrzem
Później nic się nie działo aż do wieczora, więc odprowadziliśmy Eli’a na Showground, gdzie miał się spotkać z mamą i wróciliśmy do domu. Trochę się tam poobijaliśmy, Max i Paul dołączyli do nas (rozdzieliliśmy się rano)... O 6.15 miał być pokaz fajerwerków, a my o 6.00 wyszliśmy z domu – potrzeba około 20 minut, żeby tam dojść, albo i więcej, więc jak nic byśmy się spóźnili! Jednak kochany Jared zaczął ze mną smsować i się spytał, czy jestem już na miejscu, na co zażartowałam, czy chce po nas przyjechać. Za 3 minuty zobaczyliśmy jego samochód! To było bardzo miłe, dziękuję Jared. <3
Fajerwerki były większe, niż się spodziewałam. Właściwie to były najdłużej trwające fajerwerki jakie widziałam w życiu, no oprócz tych w Sydney! Były niesamowite! Nigdy bym się nie spodziewała czegoś takiego w Merriwie :) A tu patrzcie.

W niedzielę wszyscy, czyli: ja, Sara, Paul, Max i Edouard oraz moja host rodzinka, pojechaliśmy odwiedzić farmę Nixonów. Pojeździliśmy po polach w ute, porobiliśmy zdjęcia małym cielaczkom i oczywiście zobaczyliśmy sporo kangurów.


Sara, Edouard i Paul na tyle ute

Max
W południe moi przyjaciele musieli już wracać, więc się z nimi pożegnałam i Dermot zawiózł ich na autobus do Muswellbrook‘u. Mam nadzieję, że niedługo ich zobaczę... Po drugiej stronie świata.