piątek, 24 września 2010

Year 12 Farewell



Minął twój ostatni dzień w szkole i nie wiesz co ze sobą zrobić.

To takie dziwaczne. Naprawdę nie wiem jak Jodie się teraz czuje! Koniec edukacji! Wczoraj jej rocznik miał dużo zabawy. Mock Up Day. Cała dziewiątka uczniów przyszła do szkoły przed 7, żeby trochę porozrabiać. Year 12 zwykle robi zwariowane rzeczy, na złość nauczycielom – słyszałam o wpuszczaniu stadka kur do pokoju nauczycielskiego, wynoszeniu ławek i krzeseł na dach, podpalaniu części szkoły... Szkoda, że Mr Noonan (dyrektor) zabronił tego w tym roku. Pozwolił tylko na małe rzeczy, które musiały być sprzątnięte przed 8! Czyli nawet nikt by nie zauważył. Nie było sensu.

Jednak coś tam wymyślili. Nawet chcieli mnie wziąć ze sobą, ale Di się nie zgodziła, powiedziała, że muszę się wyspać przed weekendem z Rotary.:P Na biurku Mr Noonan znalazło się pudełko czekoladek i wielka karta ze słowami podziękowań, a cały gabinet Mr Johnston był wypełniony balonami.

Inna tradycja Mock Up Day polega na kradzieży przedmiotów należących do nauczycieli, którzy później muszą je odkupować. Pieniądze są przeznaczane na cele charytatywne.

Po Roll Call cała szkoła udała się do auli. Tam Mr Noonan i Mr Davidson (wychowawca Year 12) mieli swoje przemówienia, mój rocznik wręczał zabawne dyplomy absolwentom, a ci – nauczycielom. Było dużo śmiechu. Jak zwykle w tej szkole, tutaj atmosfera jest zawsze nieformalna.:D

Po apelu razem z paroma innymi osobami z Year 11 i Ms Hegarty (nasza wychowawczyni) poszliśmy dekorować School of Arts na bal absolwentów. Tegorocznym tematem było kasyno.

Jay i Nick nakrywają do stołu :D










Uroczysta kolacja bardzo się udała. Siedziałam z moim rocznikiem, Jay i Nick zapewniali nam mnóstwo atrakcji.:P Znów słowa od dyrektora, Davo (Mr Davidson’a)... W końcu zaczęliśmy się bawić balonami z helem. Hahahaha, to było przecudowne.:D Napstrykaliśmy mnóstwo fotek... i do domu. A nastawiałam się na tańczenie całą noc! Coś nie działało w głośnikach, więc nie udało się puścić głośno muzyki... Oczywiście było after party u Pickle’a (lol, ale to dziwnie brzmi jak się odmienia), ale z Jodie nie poszłyśmy.
Yr 12
Jode, Donna, Nick, Kate, ja
Pickle, Pat, Dylan, Shane, ja, Jodie, Zoi

Wróciłyśmy do domu, była 22:30. Przebrałyśmy się w piżamki i nagle obydwie stwierdziłyśmy, że nie jesteśmy śpiące. Zrobiłyśmy gorącą czekoladę, rzuciłyśmy poduszki i kołdry na podłogę przed telewizorem i włączyłyśmy Dirty Dancing. Już kocham ten film! Resztę nocy przespałyśmy na podłodze. Właściwie to wylegiwałyśmy się tam też prawie cały poranek. Jest 16:00 i parę minut poczułam jak bardzo jestem zmęczona.

Jutro Rotary weekend w Tocal, a później wbijam na tydzień do Newcastle, do Paul’a – exchange student’a z Francji. Nie mogę się już doczekać, to będzie ekstra tydzień!



Do napisania za jakieś 10 dni, trzymajcie się!

środa, 22 września 2010

Ostatnie dni Term 3


Ten tydzień wyznacza koniec 3.semestru (i początek dwutygodniowej przerwy wiosennej). Na niektórych lekcjach delikatnie zaczynamy nowe tematy, na wszystkich omawiamy egzaminy. PD/Health/PE napisałam na 51% (super!). Historię starożytną... (jeszcze nie przestałam się z tego cieszyć) - na 89%!!! Musiałam odpowiedzieć tylko na połowę pytań, bo reszta dotyczyła tematów sprzed mojego przjazdu. Marchy (nauczyciel historii) był ze mnie taki dumny! Biologię pisałam całą, dokładnie taki sam egzamin jak reszta uczniów i dostałam 65%!!!!!!!! Czyż to nie niesamowite?! Lepszy wynik miał tylko Jared – 67%, a reszta grupy nie zdała... Jak to powiedział Dylan, Aggie’s come and has beaten everyone.:D
nudy podczas study class;
w Australii też grają w speed'a!
ktoś nie złapał piłki...:D
Dylan i Jodie
Wraz z początkiem następnego semestru będę już w Year 12.Czeka nas kilka przywilejów (m.in. wychodzenie ze szkoły w trakcie lunchu albo study class bez notki od rodzica), Room 5 (a tam lodówka, mikrofalówka i toster!) oraz zaprojektowane przez nas szkolne bluzy z imieniem.

W poniedziałek zrobiłam parę zdjęć w szkolnym autobusie – Cullingral. Mojej koleżance Becky bardzo się spodobało pozowanie do zdjęć. Becky jest moją małą nauczycielką, często gram z nią w „I spy with my little eye something beginning with...“, co ja widzę jako świetną naukę słówek, a przy tym mamy dużo śmiechu. Szkoda, że mamy ograniczoną ilość słów – za oknem trudno dostrzec coś poza canolą, owcami i krową, tylko czasem jakiś dom się przewinie, ale trzeba szybko krzyczeć.:D
Po lekcjach zrobiłam jobs – nakarmiłam psy, koty i zamknęłam kury w kurniku, potem coś przekąsiłam i poleciałam do stodoły pomagać Markowi i Stuartowi (brat Jodie) w oznaczaniu owieczek. Moja praca polegała na nakładaniu takich małych zielonych gumeczek na narzędzia oraz tych kolorowych znaczków, które się przyczepia do owczych uszu.

Becky i Kate










Dzisiaj po raz ostatni poszliśmy grać w tenisa. Było ok. 270C, a słońce tak intensywne, że myślałam, że nie dam rady grać. Na szczęście na kortach wiał lekki wiaterek i było bardzo przyjemnie. Za 2 tygodnie otwierają miejski basen, więc zapisałam się na pływanie w środowe poranki. Cieszę się, że Ilaj (ciągle nie umiem zapisać jego imienia) i Pat też będą chodzić na basen, dziś było z nimi tak wesoło jak graliśmy w tenisa!xD Muszę się pochwalić, że całkiem nieźle mi szło! To na pewno dzięki wczorajszym ćwiczeniom na fitnessie, Morris nas wymęczyła podnoszeniem ciężarków i pompkami...

Przed obiadem poleciałyśmy z Jode zobaczyć małe owieczki. Mają tylko dwa dni! Są taaakie urocze.

słodziaki! spójrzcie też na niebo...
ach. muszę tylko popracować nad trzymaniem aparatu prosto


Jutro Jodie kończy szkołę! Chyba żadna z nas nie może w to uwierzyć.

Niedziela w kuchni


 Niedziela była pochmurna, więc z wielką radością spędziłam cały dzień w domu. Rano pomogłam w odkurzaniu, a później zabrałyśmy się z Jodie za gotowanie. Zaczęłyśmy od dwóch ciast z opakowań (tych gotowców, które można kupić w sklepach) przeznaczonych do zamrożenia. Co do zamrażania jedzenia. Australijczycy mają zamrażarki tak wielkie jak lodówka. A lodówek często mają kilka. Powód: wiele osób mieszka kawał drogi od supermarketu, a pracuje na farmie, więc nie jeździ do miasta codziennie.

Bardzo mi się podoba to, że oni wszystko kupują na wyrost i trzymają w domu. Można otworzyć książkę kucharską na dowolnej stronie, a i tak znajdzie się składniki bez wcześniejszego planowania. Taka spontaniczność. Parę dni po mojej przeprowadzce do Inderów Mark zabił jedną krowę, z której mięsa starczy na pół roku! Swoją drogą, wczoraj jedliśmy scotch fillet, mniam. To najsmaczniejsza część krówki.

Ale wracając do niedzieli, po dwóch ciastach upiekłyśmy małe ciasteczka z dżemem – jam drops. Wyszło 40. Potem stwierdziłyśmy, że przydałoby się też coś upiec na teraz, na po obiedzie. Trochę poimprowizowałyśmy i tak powstała tarta karmelowa z bezą.

Wieczorem przyjechali O’Brains, żeby zabrać mnie do kościoła. Gdy wracaliśmy (po drodze kupiliśmy sobie lody; mangowe Weiss ponoć najlepsze) zobaczyliśmy 3 kangury! Skakały przed naszym samochodem z 5 minut. To jeden z tych momentów, gdy czujesz, że naprawdę jesteś w Australii.
Podsumowując zwierzęta, w piątek o mało co nie nadepnęłam na thrill-neck lizard (to trzecia z jaszczurek, które pokazywał nam pan w Newcastle podczas weekendu orientacyjnego), w sobotę przed naszym samochodem skakał kangur i zając, a w niedzielę – trzy kangury. Tylko czekam na pierwszego australijskiego węża...

wtorek, 21 września 2010

Merriwa Show

Nadeszły dwa najważniejsze dni dla Merriwy. Piątek i sobota, Merriwa Show. Konkurs na najlepsze wypieki, na największą dynię, najpiękniejsze fotografie i dzieła sztuki, na najgłośniejszą ute, Young Farmers‘ Competition i Merriwa’s Got Talent. Organizatorzy oraz uczestnicy, to mieszkańcy Merriwy. Wszystko dla świetnej zabawy.:)

Oczywiście nie mogło mnie tam zabraknąć. Zabrakło jednak mojej baterii do aparatu, którą naładowaną na full zostawiłam w pokoju... Ale postanowiłam sobie zrobić jeden dzień off i po prostu dobrze się bawić. Dałam 9 moich zdjęć do konkursu fotograficznego i zgłosiłam się do Merriwa’s Got Talent. W piątek nie pojechaliśmy na Show, bo musiałyśmy z Jodie pomóc w strzyżeniu owiec. Za to całą sobotę spędziliśmy na showground.

Merriwa Show, to jedno z takich wydarzeń, na którym czujesz się głupio, gdy nie masz na sobie kraciastej koszuli, dżinsów, butów do jazdy konnej i wielkiego kapelusza Akubra.


Rano wpadłyśmy na moment do jednego z budynków, gdzie były umieszczone fotografie i dowiedziałam się, że zdobyłam dwa wyróżnienia!

Dopóki Jodie pracowała, ja pokręciłam się po Show, w sumie nie robiąc nic, tylko patrząc. Nie pytajcie, dlaczego najbardziej mnie uradował moment, gdy zobaczyłam tę największą dynię.:D Koło południa, gdy Jode już była wolna, poszłyśmy pomagać przy Young Farmers‘ Comp. Najpierw dostałyśmy darmowy lunch. W konkursie brał udział między innymi Zac Whale (od razu powiem, że zdobył 3.miejsce!). Uczestnicy musieli wykonać codzienne prace farmera – strzyżenie owiec, krojenie mięsa, rozpoznawanie roślin, jeżdżenie quadem, lutowanie... Nasza praca polegała na pakowaniu pokrojonych kawałków mięsa przy stoisku butchering. Potrwało to z godzinę i już mogłyśmy robić, co tylko chcemy.

Razem z Kate, Dylanem, bratem Dylana – Patem i Shane’m poszliśmy na dodgem cars. Muszę się przyznać, że pierwszy raz w życiu poszłam tam jako kierowca i zupełnie nie wiedziałam co robić! Mój samochodzik ciągle jechał do tyłu albo nie jechał wcale. Na szczęście po chwili pomógł mi pan z obsługi i już było dobrze. Później kręciliśmy się po show z tą grupą...

dodgem cars
kangaroos <3
od lewej: Pat, Dylan, Bob, Steven, ja, Kate, Jode




Gdy już zaszło słońce, nadszedł czas na stereorides, czyli rodeo. Wspięliśmy się na platformę i zajęliśmy dobre miejscówy. Konkurs zaczynały małe dzieciaki, których zadaniem było zerwanie wstążki z owcy. Później trochę większe, ale ciągle małe dzieci musiały jak najdłużej usiedzieć na cielaku. Potem prawdziwe rodeo, czyli mężczyźni na bykach. Wariaci.


Tuż po stereorides zaczęło się największe wydarzenie wieczoru. Merriwa’s Got Talent! Nikt chyba nie wątpi, że MA talent. Na tyle ciężarówki była dziewczyna z dobrym głosem, przynudzający dziadek, który recytował wiersze, grupa facetów w śmiesznych strojach tańczący do piosenki o surfowaniu w Ameryce, Elvis Presley (wiecznie żywy!), żongler i exchange studentka z Polski, która zagrała na pianinie (no dobrze - keyboardzie) i zaśpiewała po polsku piosenkę z Pocahontas.


Nawet nie wiecie jak strasznie się denerwowałam. Trzęsłam się. Ale jednocześnie czułam, że powinnam wystąpić. Wszystko dla szerzenia polskiej kultury!

Po Merriwa’s Got Talent były zawody starych samochodów w błocie. Wygrywał ten, który zostanie ostatni na chodzie. Car Crash. Wrzaski widowni. To było coś!

Potem poszłyśmy z Jodie i Zoi na bungee zero gravity, czyli przez moją rodzinkę zwane „wściekłe gacie“. Było fajnie i zrobiłam cztery fikołki! Później poleciałyśmy na dodgem cars, tym razem usiadłam obok Jodie jako pasażer. Jeszcze zanim pojechałyśmy parę metrów dalej pojawiła się Di i mówiła coś jak „one! One! First!“ What? „Aggie’s won!“ AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!! JIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIII!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! AAAAAAAAAAAA!!! Brum! Pojechałyśmy, krzycząc jak szalone i piszcząc z radości. Zupełnie zwariowałam. WYGRAŁAM MERRIWA’S GOT TALENT! W Show Office czekała na mnie koperta z $400, dla zwycięzcy konkursu! Pieniądze oczywiście przeznaczam na moją Capricorn Ramble, czyli 3-tygodniową wycieczkę dookoła Australii.
Ale historia, nie?

Chwilę później zapakowaliśmy się w samochód, przerzuciłyśmy mieszankę ciuchów, butów, torebek i biżuterii (parokrotnie przebierałyśmy się w samochodzie) z tylnego siedzenia do bagażnika i wróciliśmy do domu.
Nagle przez polną drogę przebiegł nam kangur! A parę minut później zobaczyliśmy zająca. Zasuwał przed samochodem przez dobre 5 minut... Outback.


[za parę dni dodam więcej zdjęć, cierpliwości]

piątek, 17 września 2010

Strzyżenie owiec


            Napisałam już wszystkie egzaminy, które miałam napisać, a normalne lekcje jeszcze się nie zaczęły. Jedyna rzecz, dla której musiałam przyjść do szkoły, to zdjęcia. Ustawiliśmy się całą szkołą, od najniższego do najwyższego... Było śmiesznie jak z Marchy‘m szukaliśmy dla mnie miejsca. Poszłam dalej od większości osób z mojego roku. Nie należę do najwyższych... Ale ostatecznie stałam między Zoe i Kate, więc było fajnie.

Po przerwie na lunch jak najszybciej wróciłyśmy z Jodie do domu. Mark potrzebował naszej pomocy przy strzyżeniu owiec. Dwóch speców strzygło owce, Mark i Geoff przebierali wełnę, wyrzucając brudne części, a nasza praca polegała na zabieraniu wełny spod ostrzyżonej owcy.



            Wszyscy pachniemy teraz owcami.

czwartek, 16 września 2010

Farley


Niedzielę i poniedziałek spędziłam w magicznym miejscu, na farmie Farley.

Stary dom na wzgórzu, pełen wspomnień z młodzieńczych lat dziadków, otoczony stodołami, w których są snopy zboża, na które trzeba się wspinać, żeby poszukać jaj. Lepszego miejsca kury nie mogły znaleźć. Przy drabinie bacznie czuwa mała owieczka, nazwana Rose. W kuchni unosi się zapach sticky date pudding i karmelowego sosu.

Z niedzieli na sobotę razem z Jodie nocowałyśmy u jej dziadków. Rano, po kościele (ja – moim, oni – anglikańskim), pojechaliśmy do sklepu kupić jogurty i w porze morning tea dotarliśmy na farmę Farley. Po herbatce, Anzac biscuits i scones z Nutellą poszłyśmy na spacer po ogródku. Dookoła domu rosną drzewa pomarańczowe, cytrynowe, morelowe, krzewy passionfruit, jabłoń, grusza, róże... Odwiedziłyśmy też kury, indyki i świnie. Po lunchu poszłyśmy nakarmić małą owieczkę, Rosie! Ona jest taka urocza. Ale i tak moim ulubionym zajęciem, niezmiennie od paru tygodni, jest zbieranie jaj. Musiałyśmy się nawet wspinać po snopach zboża. Gdzie te kury nie wejdą...! Razem Jodie poszłyśmy przywitać się z jej ciocią, która mieszka w domu obok, na tej samej farmie. Mają ogromny, nowy dom. Okna w salonie sięgają od podłogi do sufitu! A widok niesamowity – pola, wzgórza... Zero wieżowców, ruchu drogowego, elektrowni, wścibskich sąsiadów. Żyć, nie umierać.
mówiłam, wszędzie można je znaleźć 
kto zauważył?


świniak
krzywe drzewo w Farley


lambie

Po południu zabrałyśmy się za gotowanie. Wiele razy słyszałam o zdolnościach kulinarnych babci Jodie. Ponoć piecze wspaniałe jabłeczniki... Tego dnia jednak zrobiłyśmy sticky date pudding, czyli pudding z daktylów w sosie karmelowym! Mniam. Dotychczas jadłam go tylko kupionego w sklepie, u Whale’ów. I tak go pokochałam od samego początku.

Na dinner (albo tea, jak to mówią Inderowie) była pieczeń ze świni. Następnym razem nie zamierzam jeść chrupkiej świńskiej skóry. To znaczy nie była taka zła, ale mam chyba jakieś psychiczne uprzedzenia... Sama pieczeń była dobra, i brokuły i ziemniaki, i słodkie ziemniaki.

Po tea wreszcie nadszedł czas na nasz deser. Chyba nie muszę mówić, że był pyszny? I że jedliśmy go z lodami waniliowymi, jak 90% deserów tutaj.

sticky date pudding i ta radość na mojej twarzy
Gdy już zadowoliłam swoje kubki smakowe, poszłam się umyć. Przejęłam ten zwyczaj wczesnego mycia się od Jodie. Bardzo mi się podoba. Często nawet bierzemy prysznic przed kolacją i później sobie chodzimy w piżamkach, gotowe do spania... W domu chodzę się myć ok.21.30. Tutaj czasem nawet o tej porze już leżę w łóżeczku.:D

W telewizji był Iron Man. Tak się wciągnęłyśmy, że musiałyśmy obejrzeć do końca, czyli poszłyśmy spać dopiero po 23!

Przed naszym przyjazdem do Farley Jodie opowiadała mi historię jak to zabrała swoją exchange student’kę z Nowej Zelandii do domu babci i ta się bała, bo to stary dom, w nocy można słyszeć dziwne dźwięki, czasem ktoś chodzi z latarką... Babcia sprawdza, czy wszystko w porządku u wnuczków. Łóżka ze sprężynami skrzypią przy każdym ruchu i zapadają się pod ciężarem śpiącego, czyli leży się w dołku. Ale co tam, byłam zmęczona – zasnęłam bez problemu.

Następnego dnia Jodie wstała raniutko, żeby, jak nakazuje tradycja, zrobić jajecznicę dziadkowi. Później, jak nakazuje druga tradycja, wypiła kawę z babcią. Ja poleżałam dłużej w łóżeczku, bo nie musiałam iść do szkoły. Year 11 pisał egzaminy z angielskiego i chemii, z których ja zrezygnowałam. Postanowiłam za to pomóc Jill (babci Jodie).

Po śniadaniu poszłyśmy nakarmić owieczkę i świnie oraz wypuściłyśmy kury. Została nam godzina na prace w ogrodzie, a dokładniej wyrywanie chwastów – wiosenne porządki. Urządziłyśmy sobie morning tea i pojechałyśmy do Merriwy na Meals on Wheels. Już tłumaczę co to takiego. To akcja społeczna. Wolontariusze rozwożą gorące posiłki do starszych mieszkańców miasta. Jill jest jednym z takich wolontariuszy i tego dnia chciałam jej pomóc. Obiady są przygotowywane w kuchni lokalnego szpitala. Miałyśmy 5 przystanków, w sumie pięć ludzi, a pojechałyśmy razem z koleżanką Jill. Bardzo cieszę się, że mogłam wziąć w tym udział. Wcześniej nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje. A każdy udział w akcjach wolontariatu sprawia mi radość.

O 13:00 na Farley przyjechała Karlie (dziewczyna brata Jodie, Stuarta) z jej córeczką Claire. Razem zjadłyśmy lunch i pogadałyśmy chwilę. Później wzięłyśmy Claire, żeby zobaczyła jak karmimy owieczkę. Claire to cudowne maleństwo, no ciągle się uśmiecha. Pozbierałyśmy też jajka. W sumie bilans dnia wyniósł 16 jaj.

Karlie z Claire pojechały do domu, a my na inną farmę Inderów, Elimatta. Tam czekał na nas Geoff (dziadek Jodie), jego pies i owce. „Pomagałam“ im zaganiać zwierzęta do zagrody. Chciałam pomóc, ale trochę się o mnie bali, więc stałam z boku i się patrzyłam, zrobiłam też parę zdjęć. Owce miały być strzyżone w czwartek (czyli dzisiaj), a zapowiadało się na deszcz, więc musiały być schowane w stodole, żeby ich wełna się nie zmoczyła.
Geoff i Jill

Około 16:30 wróciłyśmy na Gwandallę, po drodze zwiedzając stary, opuszczony dom, w którym wychowywał się Mark i jego rodzeństwo.

Jill powiedziała, że wyśle list do moich rodziców.

poniedziałek, 13 września 2010

Sobota w domu


W piątkowy wieczór do Gwandalli wróciła Kirsty (siostra Jodie). W sobotę po południu wybierała się na ślub znajomych. Tak więc nie dałam jej odpocząć w weekendowy poranek.

Wstałam o 6.45, bo na 7.00 umówiłam się z Maryjką na skype. Źle policzyłam godziny... To pewnie przez brak matmy w szkole. Gdy włączyłam komputer, nie było jej. Na szczęście kochana tylko poszła się umyć, więc udało mi się z nią porozmawiać. Znalazłam też 5 minut dla Szymona. Fajnie było ich zobaczyć! Gadałam po polsku i w ogóle zapomniałam o świecie dookoła. Mark tylko się patrzył i śmiał, niezłą miał zabawę.:D

Po śniadaniu, kiedy Jodie i Di pojechały do miasta do pracy, a Mark pojechał na farmę robić swoją robotę, razem z Kirsty zabrałyśmy się za gotowanie. Na początek coś australijskiego – Anzac biscuits, później lemon-passion fruit cheesecake oraz sałatka na lunch.

Po południu Mark pozwolił mi i Jodie pójść yabbying, czyli łowić yabbies! To skorupiaki, które żyją w stawach Gwandalli. Poszłyśmy razem z Noop’em i Timem (psy). Przez długi czas nic nie chciało się złapać w siatkę, więc byłyśmy trochę disappointed. Szczególnie ja, bo nawet nie wiedziałam jak te yabbies wyglądają. W końcu udało nam się złapać jednego yabbie (a właściwie jedną), i to dopiero gdy tata Jodie nam pomógł. Ale się udało!

Jode zarzuca przynętę
yabbie!











Najlepsza historia była z sernikiem. Mark nie mógł się doczekać, żeby go spróbować, więc razem wyjęłyśmy go z lodówki i podniosłyśmy formę. Masa serowa zaczęła rozlewać się powoli po blacie. Co tu robić... Uciapałyśmy kawałek, spakowałyśmy dla Di i Marka na deser (wychodzili wieczorem zajmować się małą Miss Claire), wyjęłyśmy łyżeczki z szuflady i zaczęłyśmy zajadać z blatu. Cheesecake był przepyszny. I miałyśmy z nim dużo zabawy.

yumm! :D

Późnym popołudniem Kirsty była na ślubie, a Mark i Di w domu Stuarta. Na dinner sporządziłyśmy tortille ze wspaniałym kurczakiem. Potem włączyłyśmy film „Meangirls“ i razem z gorącą czekoladą i sernikiem miło spędziłyśmy sobotni wieczór.

środa, 8 września 2010

Długo wyczekiwany wtorek


Wtorek 7 września 2010. Ta data siedziała mi w głowie od jakichś trzech tygodni. Przedtem siedziało mi w głowie samo wydarzenie, nieznające daty. Ale o tym później, zacznijmy od początku dnia.

Dobrze, prawie od początku. Bo oszczędzę wam opowieści o tym jak to wstałam, wzięłam prysznic, zjadłam owsiankę wymieszaną z czekoladowymi i leśnoowocowymi płatkami popijając sokiem pomarańczowym, wsiadłam do samochodu z Jodie i Di, wróciłam się do domu bo Jode zapomniała laptopa, dotarłam do szkoły, poczytałam książkę podczas Roll Call i stanęłam przed szatniami razem z Leanne, Shane’m, Nickiem i bardzo miłą koleżanką, której imienia nie pamiętam, czekając na Miss Moore.

Założyliśmy szkolne czapki z daszkiem i wzięliśmy kompasy. Razem wyruszyliśmy na nature walk podczas podwójnej lekcji SLR. Poszliśmy do części Merriwy, w której wcześniej nie byłam. Tam było pięknie! Na pewno wrócę tam z aparatem. Może na rowerze? Mijaliśmy wspaniały dom, chciałabym taki kiedyś zbudować. W pewnym momencie przez drogę przekicał nam kangur! Doszliśmy do stawu, nad którym rosło wielkie, rozłożyste drzewo. Tam spełniłam jedno ze moich marzeń. Na serio marzyłam o wspinaniu się na drzewo!!! Wspięliśmy się wszyscy, poczynając od Miss Moore. Było zabawnie.:D Oczywiście nie obyło się bez komentarza, że wspinam się jak małpka. Słyszałam to już na ściance wspinaczkowej w Serwach.

Zobaczyłam też miejski cmentarz, chrześcijański i anglikański (części są przedzielone ścieżką). Bardzo podobał mi się ten poranek. Jak widać na każdej lekcji w-fu wcale nie trzeba grać w siatkówkę.:P

Wróciłam do domu autobusem (miałam też inne lekcje po SLR, nie myślcie sobie; po prostu o nich nie wspomniałam). Wieczorem nadchodziła dopiero ważna chwila. Moja prezentacja o Polsce na spotkaniu Rotary. Wzięłam szarlotkę i sernik królewski, według domowych przepisów, które piekłam w niedzielę i poniedziałek. Każdy, kto słyszał o moich „zdolnościach“ kulinarnych może się domyślić, jaka dumna byłam, gdy ciasta dobrze się upiekły. I co więcej, wszystkim smakowały! Wiele osób podchodziło do mnie, żeby mi pogratulować. A było 45 osób. Włącznie z District Governorem! Przedstawiłam moją prezentację – połowę, o mnie i ogólnie o Polsce, totalnie improwizowałam, a drugą część w większości przeczytałam... To była ta historia Polski, nad którą intensywnie pracowałam przez kilka ostatnich dni. Oczywiście nie obyłoby się bez pomocy Alberta, dziękuję.:*

Wszystkim bardzo się podobało. Dużo dowiedzieli się o Polsce – więc cel osiągnięty. Szkoda, że dopuszczono mnie do głosu dopiero o 21. Dużo osób przysypiało, bo tutaj na wsi każdy kładzie się spać o 22 albo i wcześniej.

z Billem i District Governorem
Całe spotkanie podzieliłabym na trzy części: kolacja, przemówienie District Governora i moja prezentacja. Trwało od 7:00 do... 22:05. Wróciłam domu o 22:30. Więc dzisiaj byłam troszkę zmęczona. Odczułam to szczególnie podczas double ancient history z samego rana, gdy mieliśmy przeglądać notatki i uczyć się do egzaminu. Nuuudy.

Indoor Soccer


Dwa dni temu miałam chwilę do popisu. Bo, bądź co bądź, w piłkę nożną gram lepiej niż w rugby. W Dunedoo, czyli najbliższej miejscowości na zachód od Merriwy (godzina drogi!), odbywał się turniej trzech szkół – Dunedoo CS, Coolah CS i Merriwa CS*.

Na zawody pojechałam razem z Di, która miała za zadanie robić zdjęcia. Gdy dotarłyśmy do miasta, zatrzymałyśmy się przy placu zabaw gdzie wielu uczniów mojej szkoły się bawiło... Hahaha.

Po pół godzinie postanowiliśmy udać się na miejsce. Właściwie to nie wiedzieliśmy co robić, bo nie było jeszcze Miss Moore, a nikt nam nie powiedział o której zaczynamy grać.

Na szczęście po parunastu minutach wszystko się wyjaśniło. Na początku pograliśmy trochę (w ramach rozgrzewki) ze starszymy chłopakami z Dunedoo. Nie mieli żadnych szans!

Trochę się załamałam, bo gdy chciałam kopnąć piłkę trafiałam w powietrze...xD Trochę wyszłam z wprawy, ale w podstawówce graliśmy w nogę niemal na każdym w-fie i często przed lekcjami, a ja byłam dobra w kiwaniu. Jedyne czego się boję, to wysokie piłki. Takie skaczące. Jak piłka leci i chce mnie uderzyć w głowę. Aaa.

Dziewczyny i chłopcy grali osobno, odpowiednio po 6 i 5 zawodników. Pierwszy mecz grałyśmy z Dunedoo. Te dziewczyny były ogromne, wysokie i obstawiam, że wszystkie z Year 11. Byłam zaskoczona, że co chwila kopały piłkę z całej siły w ścianę. To było takie... brutalne! Od nas większość była chyba z Year 7 i 8, a najstarsze byłyśmy ja i Leanne... Ale grałyśmy nieźle. Miss Moore tylko powtarzała „Be aggressive! Be aggressive!“ Wyszło na to, że byłyśmy bardziej aggressive od naszych chłopaków. Po jakimś czasie grania wymieniłam się z Trudy czy inną dziewczyną, nie pamiętam, ale po 10 minutach weszłam znowu. I wiecie co? Strzeliłam gola! Byłam taaaka szczęśliwa! Di twierdzi, że zaczęłam tańczyć z radości, ale ja nic podobnego nie pamiętam. Niestety przegrałyśmy mecz 1:3.

uradowana Gniecha tuż po strzeleniu bramki
Druga gra była z Coolah. Tym razem nasze przeciwniczki nie były rakie wysokie, ale grały bardzo szybko. I wysoko. Cieszyłam się, gdy po parunastu minutach Miss Moore zdjęła mnie z boiska, pozwalając pograć komuś innemu. Kibicowałam dziewczynom razem z chłopakami. Leanne była zdecydowanie najlepszym graczem, przez większość czasue na pozycji bramkarza. Niziutka Taylor też była świetna, gdy miała piłkę, nikt nie zdołał jej ruszyć!

Mimo, że przegrałyśmy oba mecze (z Coolah 0:1 w dogrywce) i nie dostałyśmy się do finału, bardzo się cieszę że pojechałam. No, po pierwsze, strzeliłam jedyną bramkę dla naszej drużyny. Jednak przede wszystkim lepiej poznałam wielu ludzi z mojej szkoły. Teraz jeszcze więcej osób się do mnie uśmiecha na przerwach i zagaduje.

Dunedoo, Merriwa & Coolah
Świetnie się bawiłam! Tak, to moje nowe motto. Przy każdej okazji Just have fun. Najczęściej powtarzane przeze mnie zdanie w ostatnich tygodniach: Oh, it was FUN!

A, zapomniałabym! W Dunedoo Bakery można zjeść pyszne cheese, bacon & beef pie.:D



*CS – utworzony przeze mnie skrót, od Central School

niedziela, 5 września 2010

Dzień Ojca


Dzisiaj był Dzień Ojca. Właściwie to nie wiem, czy w Polsce Dzień Ojca był tego samego dnia. Na pewno tutaj się go bardziej obchodzi. Dałam Markowi jego zdjęcie ze mną i pierwszym kawałkiem polskiej szarlotki, który zjadł w życiu.:D Markowi Whale (mężowi Helen) też przygotowałam zdjęcie (jak sadzimy drzewo), ale jeszcze nie miałam okazji mu go dać. Dla mojego Taty w Polsce nagrałam wideo, które mu zaraz wyślę.

Na śniadanie usmażyliśmy naleśniki. Albo raczej pancakes. Bo to nie były nasze chude crepes, tylko takie grubaśne i słodkie. Próbowałam je jeść ze wszystkim, z czym się dało. Na koniec wydałam werdykt: najlepsze z masłem i syropem klonowym.

smażymy pancakes w piżamkach














Po pancakes zrobiłam ciasto na szarlotkę, które do tej pory leży w lodówce. Po południu upiekłam sernik królewski. Wygląda tak, jak zrobiony przez mamę w domu! Jestem naprawdę dumna. Te wszystkie wypieki są na wtorek, na spotkanie Rotary. 7 września mam swoją prezentację o Polsce, więc postanowiłam przynieść nasze domowe ciasta. Każdą wolną chwilę dzisiejszego dnia poświęciłam polskiej historii 1815-2004. Biorąc pod uwagę moją niechęć do historii, naprawdę zaskoczył mnie fakt, że zafascynowały mnie te dzieje. Byłam taka dumna z naszego narodu.

Około 11 odwiedził nas Stuart (brat Jodie) z Karlie i ich córeczką Claire. Spędziliśmy razem prawie cały dzień.

Wszystkiego najlepszego Tato, bardzo Cię kocham, trzymaj się tam w Polsce!

PS Jutro gram w nogę w Dunedoo, jako członek naszej szkolnej drużyny, uwierzycie? :D

Tamworth

Wczoraj z samego rana (w sobotę!) Jodie, Mark i ja wsiedliśmy do samochodu, zgarnęliśmy Donnę po drodze i pojechaliśmy do Tamworth. Przejeżdżaliśmy przez szczyt Wielkich Gór Wododziałowych. E tam, „wielkich“... Takie tam pagórki.:D Jak wracaliśmy było magicznie, bo jechaliśmy w chmurze, widoczność – 10 m.

Tamworth jest zwane Stolicą Muzyki Country. Na obrzeżach miasta stoi olbrzymia złota gitara. To wielokrotne powiększenie najważniejszej nagrody dla muzyków country. A tuż obok McDonald’s, gdzie weszliśmy na morning tea.

ja, Donna i GITARA
Jodie i Donna (Leanne też, ale zrezygnowała) zostały wybrane do drużyny kobiet z Hunter Valley w rugby union (nie mylić z rugby league, ani AFL, narazie nie pytajcie, czym się różnią!). Najpierw miały trening, więc razem z Markiem pojechałam do sklepu kupić produkty na sernik królewski (który zrobiłam dzisiaj). Zaczęły grać o 12:30. Bilans ofiar: zakrwawiony nos Jodie (dostała kolanem) i obolała głowa Donny (dostała kolanem). Brutalny sport. Ale trochę im pozazdrościłam tych strojów, więc spróbuję dołączyć do drużyny touch football’u w Merriwie gdy zaczną trenować, czyli w październiku/listopadzie.



W drodze powrotnej zahaczyliśmy o KFC na lunch. W Merriwie byliśmy na 17:30, czyli idealnie, by podrzucić mnie do kościoła. Po mszy zostałam porwana (hahaha, żartuję, spokojnie) do Nixonów, gdzie zjedliśmy chińską kolację siedząc w półsalonie na fotelach, krzesłach, podłodze, wśród słoików z makaronem i płatków śniadaniowych, śmiejąc się rozpuku. Do domu wróciłam padnięta po 21.


Rada dnia: Nie syp dwóch łyżeczek cukru do małej karmelowej latte.

′Favourite footy/soccer club colour′ Day


W piątek był out of the uniform day. Dobry dzień na wygłupy. Mieliśmy się ubrać w kolory ulubionego klubu rugby lub piłki nożnej. O naszych strojach myślałyśmy z Jodie już parę dni wcześniej. Na mój składały się: skarpety Di (mamy Jodie), leginsy Zoe, szorty i sweterek Jodie oraz moja bluzka. Ach, no zapomniałam o najważniejszym – ja ubrałam się w kolory naszej narodowej reprezentacji, a Jodie w barwy Australii!

Jodie-ryba :D
Gniecha-klaun :D
z Donną
Kate

oczywiście jesteśmy tego samego wzrostu... (wszystko dla moich paznokci!)





W tym tygodniu były próbne egzaminy dla Year 12, więc mieliśmy parę zastępstw. Między innymi w piątek dołączyliśmy do Leanne i Donny na ich lekcję Visual Arts. Po jakimś czasie przyszła do nas Kathreen oraz Jay i Nick z wielkim drewnianym pudłem. Pakowali pracę Kathreen. Wysyłają rzeźbę do Sydney, żeby została oceniona – to egzamin na koniec szkoły z Visual Arts. Przyznajcie, że Kathreen ma niesamowity talent!
wielka ręka Leanne
Jared
touch!

Kathreen