czwartek, 30 grudnia 2010

Nowy Rok

Całej mojej rodzinie, wszystkim moim przyjaciołom, znajomym, no i czytelnikom chciałabym życzyć szczęśliwego Nowego Roku 2011!
Niech przyniesie Wam tylko radości. I niech spełnią się Wasze WSZYSTKIE marzenia!

Pamiętajcie o postanowieniach noworocznych.;)


Ja Nowy Rok będę witać w Sydney. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć te wspaniałe fajerwerki nad Harbour Bridge! Za chwilę jadę na wybrzeże spędzić tydzień z Ammie, Australijką, która za miesiąc wyjeżdża na swoją wymianę do Warszawy.

Do usłyszenia za jakieś 10 dni!

Urodziny Any


30 grudnia 1992 roku na świat przyszła Ana. Teraz, po 18 latach, nadszedł czas na świętowanie jej najważniejszych urodzin!

Nie było żadnej wielkiej imprezy, Ana zorganizowała małe przyjęcie dla najbliższych przyjaciół. Ale to nie znaczy, że się źle bawiłyśmy! Przyszła Shannon i Killi oraz Katrina (Ellenor się z tego ucieszyła, bo to jej dobra koleżanka).

Było meksykańskie jedzenie, przemówienie z wielkiego dmuchanego mikrofonu, otwieranie prezentów, czekoladowy tort, balony i oglądanie filmu...

Pech tak chciał, że akurat z farmą było coś nie tak. Pompa się zepsuła i krowy nie miały wody, a było bardzo gorąco. Dlatego Martin i Ellenor trochę się spóźnili, Martin był nieźle zdenerwowany. Usterkę naprawił chyba dopiero następnego ranka.

Ana z jednym z jej prezentów;
bo jak tygryski jej nie widzą, to ona też ich nie widzi... prawda?
Ellenor, Katrina, Shannon, Ana, Killi i ja










Całe obchody były przełożone na 29 grudnia, bo tak bardziej pasowało paru osobom. No dobra, powiedzmy: ja i Nana chciałyśmy następnego dnia znaleźć się w Newcastle. Rano 30 grudnia Ana otworzyła resztę prezentów od rodziny. Potem przyszła kolej na mnie, nawet niczego się nie spodziewałam! Z racji, że miałam nie być w domu w moje urodziny 2 stycznia, dostałam swoje prezenty wcześniej. Głównym prezentem była książka z nutami do australijskich piosenek. Bardzo się z tego ucieszyłam.:)

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Aussie Xmas

Nie napisałam tego w żadnej notce, ale w głębi serca życzyłam Wam wszystkim 
WESOŁYCH ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA! 
Musieliście mieć tam pięknie z takim ogromem śniegu.

Moje święta były spokojne, możnaby je określić adekwatnym australijskim przymiotnikiem – laid-back. Okazało się, że polskie tradycje świąteczne są wyraźniejsze niż australijskie, więc nie wytrzymałabym bez opowiadania im o wszystkim!

Świąteczny nastrój (nie licząc śpiewania kolęd w poprzednią niedzielę) naprawdę naszedł mnie we wtorek. Razem z Aną poszłyśmy na spotkanie Rotary. Wcześniej im się zapowiedziałam, że chciałabym zrobić speech’a o polskich Świętach. Opowiedziałam im o tym, że główne świętowanie w Polsce wypada w Wigilię Bożego Narodzenia, o 12 potrawach, sianku pod obrusem, miejscu przy stole dla niespodziewanego gościa, dzieleniu się opłatkiem, pasterce i kolędowaniu... Wszyscy byli zachwyceni. Podarowałam im piękną ceramiczną bombkę, która przyszła w paczce od rodziców.
Na koniec przeczytałam im list od moich rodziców (sama go musiałam przetłumaczyć na angielski) o tym, jak bardzo się cieszą z mojego szczęścia w Merriwie, że zapraszają ich wszystkich do Polski... Powiedzieli, że wpadną za tydzień.:D Nie zdziwcie się, jeśli nasz zielonkowski dom stanie się pewnego rodzaju hotelem dla tych wszystkich obcokrajowców-przyjaciół.

Tuż przed zakończeniem spotkania, Rotarianie bardzo mnie zaskoczyli. Dostałam od nich prezent gwiazdkowo-urodzinowy i kartkę świąteczną!!! Tak miło mi się zrobiło. Nigdy bym się nie spodziewała! W papierze ze świętymi Mikołajami były przepiękne kolczyki z czarnym opalem (który tak naprawdę ma niebieski kolor) i mała książeczka o Lightning Ridge, czyli mieście, w którym wydobywa się ten rodzaj opalu. Czarny opal można znaleźć tylko w Australii! Oni są wspaniali.

Całą środę Ana, Martin i ja spędziliśmy w samochodzie. Mieliśmy do zrobienia wielkie zakupy świąteczne i też przywieźliśmy Nanę do domu. To był długi dzień i wróciliśmy do domu późnym wieczorem, zmęczeni.

Tak jak powiedziałam, w naszym domu, w ramach drzewka bożonarodzeniowego, stanęła ogromna pachnąca gałąź drzewa eukaliptusowego.

prezenty pod eukaliptusem

W czwartek również nie było spania do południa, bo było dużo do roboty w kuchni! Ja postanowiłam zrobić makowce i ruskie pierogi, jako polski akcent na naszym świątecznym stole. Robienie makowce jest bardzo pracochłonne. I pełne nerwów. Pierwszy raz robiłam go sama, a też nie za bardzo się przyglądałam, gdy Mama piekła makowce w domu. Więc było trochę improwizowania. Masę makową przygotowaliśmy do pewnego stopnia i zostawiliśmy ją w lodówce, żeby dokończyć w wigilijny poranek.

Ana i ja umówiłyśmy się z Helen, że wpadniemy o 16:00, by pomóc jej w dekorowaniu jej drzewka bożonarodzeniowego. W jej przypadku była to sztuczna choinka. Też wyglądała ładnie. Jednak najlepszy był pomysł Helen, by przystroić bieżnię tak, by udawała sanie św.Mikołaja... Hahaha! Po prostu nie chciało się jej przestawiać.:D Ale pomysł, przyznacie, genialny. Zaraz zobaczycie zdjęcie.

choinka Helen i sanie św.Mikołaja
W sobotę pojawił się tam sam św.Mikołaj!










Gdy spytałam się Ellenor jak w Australii obchodzi się Wigilię, powiedziała mi, że każdy idzie wcześnie spać, żeby św.Mikołaj mógł szybciej przyjść. Więc musiałam wziąć sprawy w swoje ręce.

Zanim skończyliśmy makowca, zrobiliśmy pierogi. Tu też było trochę improwizowania. Wszyscy mi bardzo pomogli, szczególnie Lesley, która sama zrobiła biały ser! Stałam w kuchni cały dzień, rozporządzając, no i robiąc 80% pracy sama. Teraz lepiej rozumiem co czuje moja Mama, która ma jeszcze więcej potraw do przygotowania i to dla większej liczby osób. Mamo, w przyszłym roku bardziej Ci pomogę! Byłam totalnie zmordowana. Na 18:00 poszliśmy do Kościoła. A to akurat był czas, by włożyć makowce do piekarnika. Mieliśmy długą dyskusję jak to zorganizować, w końcu się udało. Tylko makowce się trochę przypiekły. Wyszły trzy (według pierwszego planu miały być dwa), w tym jeden gigantomantyczny!!!

ja w trakcie przygotowywania ciasta na pierogi
mój gigantomantyczny makowiec
ładny?:)











W Kościele dostąpił mnie zaszczyt zaniesienia Jezuska do szopki przy ołtarzu podczas śpiewania Gloria (Chwała na Wysokości). Parę osób mi powiedziało „You did a good job“.:D Pierwszy raz na mszy mieliśmy żywe instrumenty – Katherina grała na na skrzypcach, a jej brat James – na organach. Po mszy James uczył mnie grać angielskie kolędy na organach!

Wieczorem szybko zastawiliśmy stół. Gdy był gotowy, przeczytałam po polsku fragment Ewangelii wg św.Mateusza o narodzeniu Chrystusa, a za mną Ana przeczytała to samo po angielsku. Nadszedł czas na dzielenie się opłatkiem. Wszystkim ta tradycja bardzo się podobała. Nawet nie wiedziałam, że robi się to tylko w Polsce! Musiałam im obiecać, że w przyszłym roku przyślę im opłatek pocztą. Kolacja była oczywiście bezmięsna. W sumie nie byliśmy bardzo głodni, więc zjedliśmy pierogi z sałatką. Nie siedzieliśmy długo, bo wiecie dlaczego...

opłatek na zastawionym stole
moje ruskie pierogi pięknie prezentują się na stole










W Boże Narodzenie zerwałam się rano, o 6:40 (co wcale nie pomogło mojemu zmęczeniu), żeby zobaczyć na skype’ie moją całą rodzinkę, która zebrała się na wigilijną kolację. Tak miło było z nimi wszystkimi porozmawiać! W pewnym momencie mój Tata sięgnął po gitarę i zaśpiewaliśmy trzy polskie kolędy!

ja na skype'ie z rodzinką
Prezenty mogliśmy otwierać od 8:00 (Martin parę lat temu ustanowił tę zasadę, bo dziewczyny zwykle zrywały się przed 6, a Martin nie lubi wstawać rano :D). Nie spodziewałam się, że dostanę tyle prezentów!!! Musiałam być bardzo grzeczna calutki rok.:)

Głównym bożonarodzeniowym posiłkiem miał być lunch. O 13:00 wszyscy siedzieliśmy przed telewizorem, zasypiając. Lesley więc zarządziła godzinną drzemkę. Wyszło na to, że mieliśmy afternoon nap przed lunchem!

O 14:30 w końcu zasiedliśmy do stołu. Tym razem jedliśmy australijskie potrawy. Chociaż tak naprawdę oni nie mają żadnych tradycji jedzeniowych. To znaczy są tradycje, które przywędrowały z Wysp Brytyjskich – indyk, świąteczny pudding... Wszystko gorące i wymagające spędzenia dużo czasu w kuchni. A tu na lądzie Down Under w Boże Narodzenie zwykle jest 45 0C albo i ponad to! Dlatego od jakichś dwóch lat ludzie zaczęli przyrządzać lunch na zimno, owoce morza... W naszym jadłospisie znalazły się: chłodnik brzoskwiniowo-pomidorowy, zimne wędliny i sałatki. Wszystko pyszne.

brzoskwiniowo-pomidorowy chłodnik
bożonarodzeniowy lunch










Po posiłku usiedliśmy przy eukaliptusie i ja razem z Aną zaczęłyśmy śpiewać kolędy – angielskie i australijskie. Wstawię Wam parę tekstów australijskich kolęd, to będziecie mogli sobie pośpiewać. Większość z Was będzie znała melodie. Utknęłyśmy w australijskiej wersji „Twelve Days of Christmas“ w 12.zwrotce, bo śpiewałyśmy szybko i języki nam się poplątały. Udało się za 6.razem! „Six sharks a-surfing“ nie jest takie proste. Potem przyszła Lesley i zaczęła się wygłupiać, więc skończyło się na tym, że zaśpiewałyśmy „Mary’s Boy Child“ w rytmie reggae, rapu, rock’a i chipmunks (te wiewiórki, jak z Kaczora Donalda). Hahahaha. Świetnie się bawiłyśmy.:D Martina bolała głowa, więc zamknął się w pokoju. Biedny.

W niedzielę znów nie miałam szans na wyspanie się, bo msza w Kościele była o 8:00. Ale to mój wybór żeby iść, więc nie narzekam.:) Po mszy pomogłam Martinowi w liczeniu ofiar pieniężnych, bo akurat była jego kolejka.

Przed południem przyjechała do nas Amanda z Gypsy, jej labradorem. Amanda miała na szyi naszyjnk ze sztucznych kwiatów i przywiozła też ukulele. To była taka mniejsza wersja planowanej imprezy urodzinowej dla Lesley o temacie „Cook Islands“ (Ellenor, Lesley i Amanda były na Wyspach Cook’a rok temu). Pamiętacie Amandę? Pisałam o niej w jednej z notek o Newcastle i wstawiłam jej zdjęcie gdy była przebrana jako Avatar. Z nią nigdy nie da się nudzić!

Po lunchu Ana podwiozła mnie do Helen i została tam ze mną dwie godzinki. Ja zostałam aż do dzisiaj, czyli do poniedziałku. Helen gościła u siebie całą rodzinę ze strony Marka, jej męża, i zaprosiła mnie na jedną noc. Było 30 osób. Nie wiedziałam, że członkowie rodziny mogą się tak świetnie bawić w swoim towarzystwie! Ogólnie w tę noc przyrządzali cocktaile, więc było wesoło. Ja dostałam mocktails, czyli bezalkoholowe koktajle.:P Wszyscy bardzo ciepło mnie przyjęli, czułam się niemal jak członek ich rodziny. Razem z innymi młodszymi spałam na podłodze w stodole-garażu (the shed), w czymś co tu się nazywa „swag“ (śpiwór z materacem w środku). Nowe australijskie doświadczenie.:) Poszliśmy późno spać (niektórzy dopiero o 4 rano, ja ok.1...), więc moje zmęczenie tylko się nagromadziło. Świetnie się bawiłam!!! Naprawdę, tam było tak miło i śmiesznie. Wszyscy wyluzowani. Jak to Australijczycy. Dzisiaj większość poranka spędziłam oglądając mecz krykieta Anglia - Australia. Mam nadzieję napisać Wam notkę o krykiecie w (dalekiej) przyszłości... Po lunchu Helen odwiozła mnie do domu. Gdy rozmawiała razem z Nixonami, ja prawie przysnęłam na kanapie...

tak spaliśmy w garażu

Tak jak obiecałam, wstawiam teksty dwóch australijskich kolęd:
Miłego śpiewania! 


Aussie Jingle Bells

Dashing through the bush
In a rusty Holden Ute
Kicking up the dust
Esky in the boot
Kelpie by my side
Singing Christmas songs
It's summer time and I am in
My singlet, shorts & thongs

CHORUS:

OH, JINGLE BELLS, JINGLE BELLS
JINGLE ALL THE WAY
CHRISTMAS IN AUSTRALIA
ON A SCORCHING SUMMER'S DAY
(hey!)
JINGLE BELLS, JINGLE BELLS

CHRISTMAS TIME IS BEAUT

OH WHAT FUN IT IS TO RIDE
IN A RUSTY HOLDEN UTE

Engine's getting hot

Dodge the kangaroos

Swaggy climbs aboard

He is welcome too

All the family is there

Sitting by the pool
Christmas day, the Aussie way

By the barbecue!

CHORUS

Come the afternoon

Grandpa has a doze

The kids and uncle Bruce

Are swimming in their clothes

The time comes round to go

We take a family snap

Then pack the car and all shoot through

Before the washing up

CHORUS

The 12-Days of Christmas – the Aussie version

On the first day of Christmas, my true love sent to me
A kookaburra in a gum tree

On the second day of Christmas,  my true love sent to me 

Two snakes on skis, and a kookaburra in a gum tree

Three wet galahs … 

Four lyrebirds … 

Five kangaroos … 

Six sharks a – surfing … 

Seven emus laying … 

Eight dingos dancing … 

Nine crocs a – snoozing … 

Ten wombats washing … 

Eleven lizards leaping … 


On the twelfth day of Christmas, my true love sent to me 

Twelve possums playing, Eleven lizards leaping, 
Ten wombats washing, Nine crocs a – snoozing, Eight dingos dancing, Seven emus laying, 
Six sharks a – surfing, Five kangaroos, 
Four lyrebirds, Three wet galahs, 
Two snakes on skis, And a kookaburra in a gum tree.


Święta, Święta i po Świętach!!!

A to oznacza, że zbliża się Sylwester!!!!!!!!!!

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Kawałek Polski w moim australijskim domu

W poniedziałek przyszło to, na co długo i niecierpliwie czekałam. Paczka od rodziców!!! Wiedziałam dokładnie, co w niej znajdę, ale to wcale nie zmniejszyło mojej wielkiej radości. W środku było sporo świątecznych dekoracji, opłatek, parę polskich rzeczy na prezenty... Trzy książki dla mnie (Tata martwi się, że zaczytuję się powieściami!), w tym tomik wierszy Szymborskiej (tego się nie spodziewałam! Dziękuję, Tato! to już drugi tomik do kolekcji)... Mój stary telefon, który, jak się okazało, też ma simlocka!!! (można nerwicy dostać z tymi komórkami)...


Na samym szczycie leżała kartka świąteczna. Będę musiała ją jeszcze raz przeczytać, bo za pierwszym razem bardzo się wzruszyłam i moje oczy zapełniły się łzami, przez co trudno było rozczytać słowa. A charakter pisma mojego Taty wcale nie pomaga, hahaha.

Dostałam od rodziców piękne kolczyki z zielonym bursztynem, w kolorze moich oczu.

Dziękuję Mamo, Tato! I Tomku, szczególnie za Twoją polską koszulkę. Od razu ją założyłam!



Tak jak napisałam na Facebook’u,
There’s nothing more exciting than receiving a parcel from your parents while you’re on the other side of the world!

Anatomia pianina, Xmas party i śpiewanie kolęd w auli (miało być w parku)

W niedzielę udało mi się wstać z łóżka wcześniej niż o 11 (hurra!). Zapewne dlatego, że Martin mi powiedział, że z rana wreszcie zajmiemy się naprawianiem pianina.

Pianino Nixonów jest stare, nie dało się nacisnąć żadnego klawisza. A oto dlaczego: ciężarki, czyli małe metalowe płytki, które znajdują się na drewnianych końcach klawiszy, się utleniły i powiększyły swoją objętość (powstały takie białe bąbelki, wygądające trochę jak guma do żucia). Klawisze się rozepchały i nie było wolnej przestrzeni umożliwiającej naciskanie ich. Naszym zadaniem było, na początku, wyjęcie wszystkich klawiszy i ponumerowanie. Potem, za pomocą szlifierki, usunęliśmy zbędną cześć ciężarków – to robił Martin, a ja następnie nakładałam bezbarwny lakier do paznokci na te płytki metalu, aby zapobiec ponownemu utlenieniu.










Wykonaliśmy kawał dobrej roboty, bo pianino gra! Teraz jeszcze czekamy na pana, który je nam nastroi. Ale jak się nie słucha bardzo uważnie, to można grać. I się gra! Poćwiczyłam trochę polskie kolędy i Chopina. Okazało się też, że potrafię zagrać „Dla Elizy“ z pamięci, więc uczę Ellenor. Ellenor strasznie się zapaliła na pianino i ma zamiar nauczyć się grać. Wróciła też do gitary. W domu zrobiło się muzycznie!


Po południu zaczęliśmy się zbierać, bo o 14:00 mieliśmy być w Cassilis. Słyszeliście już o Cassilis? Jeśli nie, to już tłumaczę. Cassilis jest maleńkim miasteczkiem (ok.100 mieszkańców) pół godziny drogi od Merriwy. W mieście nie ma nic innego, poza Bowling Club i pub’em. Żadnego sklepu, żadnej kawiarni, piekarni, stacji benzynowej... Jest tam szkoła, ale tylko podstawowa. W mojej szkole jest spora grupa dzieci z Cassilis.

No, ale nie znacie jeszcze powodu naszej wycieczki do Cassilis. Otóż zostaliśmy zaproszeni na Xmas Party! To zwyczaj, o którym wcześniej nie słyszałam, nie wydaje mi się, żebyśmy w Polsce robili imprezy z okazji Świąt Bożego Narodzenia... Poza samym obchodzeniem świąt. Tutaj zwykle jest to lunch albo grill dla przyjaciół. Zaprosiła mnie p.Linda i byli tam ogólnie znajomi moich host rodziców. Razem z Aną i Ellenor chodziłyśmy, rozmawiając z ludźmi głównie o tym, co ja robię w Australii, chwaląc się wymianą rotariańską Any, która nadchodzi wielkimi krokami i opowiadając o życiu studenckim Ellenor.

O 17:30 razem z moimi host siostrami wyszłyśmy z imprezy i  pojechałyśmy do domu (do Cassilis przyjechaliśmy dwoma samochodami). Było fajnie, bo włączyłyśmy głośno muzykę i śpiewałyśmy! Wróciłyśmy do domu wcześniej żeby zdążyć na śpiewanie kolęd w parku.

Wiecie, że w Australii też jest tradycja puszczania w telewizji filmu „Kevin sam w domu“ w Boże Narodzenie?! Ana dostała ataku śmiechu, jak przetłumaczyłam tytuł jako „Kevin alone in the house“ (może bardziej chodziło o „Watching Keving alone in the house“, co ona określiła przymiotnikiem „creepy“ lol). Angielski tytuł brzmi „Home Alone“.

Z powodu niepewnej pogody (zanosiło się na deszcz), śpiewanie kolęd zostało przeniesione do School of Arts, czyli miejskiej auli. Nie spodziewałam się takiej organizacji! Na scenie siedziało czterech skrzypków, flecista, klarnecistka, saksofonista i chłopak grający na oboju (obojczyk...?!). Z przodu stała dyrygentka, a za nimi stało parę dorosłych tworzoących chór. A, większość muzyków była w wieku szkolnym. Był nawet Święty Mikołaj!

wspólne śpiewaniu kolęd
Jak się okazało, znałam prawie wszystkie kolędy, więc sobie pośpiewałam. Kojarzyłam je z lekcji angielskiego w Polsce, gdzie to namawialiśmy nauczycieli na lekcję o Bożym Narodzeniu, żeby nie przerabiać gramatyki... A Ana dostała burę od Św.Mikołaja za nieśpiewanie, hahaha!

Poznałam też australijskie kolędy. Są strasznie śmieszne. To znaczy, dla mnie są. Bo opowiadają o letniej pogodzie, wskakiwaniu do basenu, jeżdżeniu ute, grillowaniu, o kangurach, kookaburrach, wombatach i innych australijskich istotach. Będę musiała wam wstawić parę tekstów!

sobota, 18 grudnia 2010

Urodziny Lesley

Wczoraj nadszedł ważny dzień. Urodziny Lesley! Nie będę pisać które, bo to nieładnie. Z tej okazji Martin zaplanował lunch w restauracji w Gundy.

Rano zerwaliśmy się wcześnie z łóżek bo przed południem musieliśmy być w Muswellbrooku. Wszyscy Nixonowie byli umówieni na wizytę u okulisty (tak, rzeczywiście „okulista“ po angielsku, to „optometrist“, a nie „occulist“! ani nawet nic z „eye-„... Angole.)
Lesley dostała karty urodzinowe i prezent od dziewczyn – książkę.

Gdy Nixonowie skierowali swoje kroki do poczekalni, ja przeszłam się do pobliskiego banku wpłacić pieniądze z czeku na moje konto. Dostałam kieszonkowe od Rotary za dwa letnie miesiące, yay! :D
Później wróciłam do hosts i zaczęłam przeglądać gazetę „Good Health“. Strasznie mnie to ciekawiło! Nawet nie byłam zbyt zadowolona, gdy Ana, już po wizycie, zaproponowała zakupy. Szybko zmieniłam zdanie. Tak więc poszłyśmy do centrum handlowego.

Od razu wpadłyśmy do księgarni z wyprzedażą! Wiem, że mogłybyśmy tam spędzić wiele godzin. Jakimś cudem wpadła nam w ręce lekka powieść o exchange studencie w Finlandii! Nigdy wcześniej nie widziałam ŻADNEJ powieści o Finlandii. Okazało się, że jest cała seria. Ana kupiła książkę o Irlandii, a ja zaproponowałam, że kupię jej tę o Finlandii na urodziny. Jeśli historie będą ciekawe, to postaram się zdobyć taką o Francji! Kto wie, może powstanie też książka z serii o Polsce?

W centrum handlowym spędziłyśmy parę godzin. Zakupy świąteczne i te sprawy. Nawet zrobiłyśmy sobie z dziewczynami zdjęcie ze św.Mikołajem! Jak tylko nam podeślą do domu, to wstawię tutaj. Długo się zapierałam, że to nie jest prawdziwy św.Mikołaj i nie chciałam zdjęcia, ale później dziewczyny mnie przekonały i uśmiech mi nie chciał zejść z twarzy!

Jak już razem z Ellenor zaczęłyśmy głodować, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy w stronę Gundy. Tak naprawdę nigdy wcześniej nie słyszałam o tej mieścince. Zobaczyłam w niej mniej niż 5 domów i tę restaurację. Ale w środku było przyjemnie, był klimacik.

Wspaniały pomysł Lesley.
Gdy Ellenor nie chce być na zdjęciu.
 Po lunchu poszłam z Ellenor na plac zabaw obok restauracji. Tam była taka huśtawka dla maleńkich dzieci. Włożyłam do niej nogę i... utknęłam. Słowo daję, stałam tak z 5 minut, nie mogąc przestać się śmiać i, tym samym, nie mogąc wydostać mojej nogi! Skończyło się na tym, że jak się uspokoiłam, zsunęłam buta i wyciągnęłam nogę.

Zaproponowałam Lesley, że zrobię naleśniki na kolację. Ana mi bardzo pomogła, zrobiłyśmy naleśniki z farszem bananowym. Były bardzo pyszne z sosem karmelowym i orzechami pecan...

W telewizji był film familijny „Santa Claus 3“. Nie oglądałam poprzednich części, ale jakoś we mnie wstąpiła dusza małej dziewczynki... W Ellenor tak samo. Mało się nie popłakałyśmy, gdy Jack Frost zamienił św.Mikołaja w zwykłego człowieka i zamienił fabrykę prezentów w swoje królestwo! Dobrze, że skończyło się happy endem.

za takimi widokami z okna będę tęskniła całe życie

I tak ogarnął mnie bożonarodzeniowy nastrój. Do północy pisałam notkę na bloga, słuchając gwiazdkowych piosenek.

Catch a falling star and put it in your pocket, never let it fade away...

Gradobicie


Cały czwartek – pierwszy dzień wakacji, spędziłam w domu nie robiąc nic konkretnego. Słodkie lenistwo. Może gdyby jeszcze świeciło słońce, to bym wyszła na dwór... Chmurzyło się cały dzień. Nagle, około 15:00, zrobiło się ciemno i zaczął wiać okropny wiatr. Po chwili lunął deszcz, po prostu ściana wody. Miałam w uszach słuchawki, bo siedziałam w internecie i słuchałam muzyki, ale coś mnie zaniepokoiło. Hałas był aż zbyt duży, jakby coś waliło w sufit. Podeszłam do okna i wszystko stało się jasne. Grad. Ale jaki! Po 2 minutach był już wielkości piłeczek golfowych. Było dość strasznie. Szczerze mówiąc bałam się o krowy, bo one przecież są na dworze bez żadnego dachu nad głową. Powiedziałam o moich obawach Martinowi i Ellenor, ale oni mnie uspokoili słowami „Eh, they’ll be right.“

"Na dworze zrobiło się biało."

Gradobicie trwało kilkanaście minut i na dworze zrobiło się biało. Co tu się, cholerka, dzieje...?! Każdy Australijczyk mi mówi, że o tej porze roku zwykle jest 40 0C i ledwo da się wytrzymać. A ja tu zakładam sweterek w domu, bo mi zimno, a za oknami szaro i ponuro.

piątek, 17 grudnia 2010

Ostatnie trzy dni szkoły

Moje ostatnie dni w Merriwa Central School tego roku były kompletnie od siebie różne. Gdybym miała określić każdy z nich jednym słowem, wyglądałoby to tak:

Poniedziałek – dezorientacja
Wtorek – samotność
Środa – zabawa

Dezorientacja
W poniedziałek mało nie spóźniłam się do szkoły. A w poniedziałki nie należy się spóźniać, bo o 8:55 jest apel dla wszystkich uczniów! No, ale przyszłam w czasie. Z całego mojego rocznika były tylko cztery osoby. Na apelu nauczyciele zaczęli opowiadać, co będzie się działo przez te ostatnie trzy dni. Było tego tyle, że nie mogłam się połapać cały poranek! W dodatku Leanne i Zoey namieszały mi w głowie jeszcze bardziej niespodzianką dla p.Moore.

Po wakacjach z naszej szkoły odchodzi paru nauczycieli. Trochę mi smutno, bo akurat tych bardzo lubiłam. I to w większości ta młodsza część kadry. Miss Moore uczyła mnie SLR i PD/H/PE. Mr Perkins uczy matmy standardowej (ja nie mam tego przedmiotu), ale był z nami na wycieczce w Sydney. Miss Wheatley uczy sztuki młodsze roczniki, a chodziła też z nami na basen... Miss Harding była na zastępstwie nauczycielką agrokultury. Zawsze miło było z nią pogadać na przerwach.

Tak więc Leanne, Zoey i Jared zorganizowali dla Miss Moore imprezę-niespodziankę. Jared odwrócił jej uwagę, a my z Leanne pobiegłyśmy przez szkolne podwórko dla auli... hahaha. Było dużo słodyczy, tort, balony i wielki napis „Good Luck Miss Moore!“. Nauczycielka bardzo się ucieszyła. Nie pytajcie jak, ale skończyło się na tym, że wszyscy byliśmy umazani markerem z napisów na balonach...

Samotność
Tak. Tego dnia zorientowałam się, że ciągle nie znalazłam swojego miejsca w tej społeczności szkolnej. Nie mogę znaleźć wspólnych tematów do rozmowy z tymi ludźmi... Zazwyczaj nawet lepiej mi się rozmawia z nauczycielami. I od przerw wolę lekcje, bo wtedy coś się dzieje, no i wiem co robić. Na przerwach zwykle siedzę i obserwuję/słucham innych, bo nie mam pojęcia co z sobą zrobić.

Po przerwie na lunch prawie cała szkoła poszła do School of Arts na próbę presentation night. Ja nie musiałam tam iść, więc zostałam z kilkoma innymi uczniami w szkole. Mieliśmy być w bibliotece i oglądać film. Dlatego spytałam się p.Johnstona, czy mogłabym po prostu pójść do domu. Zgodził się, co mnie ucieszyło. I tak nie powinno być! Bo naprawdę o wiele milej spędza mi się czas w domu, z moimi hosts i dwiema sis, Aną i Ellenor. Od razu o wszystkich moich problemach powiedziałam Lesley i Anie. Dziewczyny mi pomogły, bardzo doceniam ich wsparcie. Najlepsze słowa usłyszałam od Lesley, która mi opowiedziała jak to z nią było na jej rotariańskiej wymianie, wiele lat temu w Danii. Czuła dokładnie to samo... Dzięki temu poczułam się mniej samotnie i powróciła do mnie nadzieja.

Wieczorem odbywała się presentation night, czyli coś jak nasze oficjalne zakończenie roku szkolnego, z nagrodami dla zasłużonych uczniów. Pojechałam tam razem z Aną. Absolutnie kocham posiadanie siostry w moim wieku z prawem jazdy, hahaha! W sumie myślałam, że będzie ciekawiej, że po całym wydarzeniu wszyscy się zbiorą i będziemy gadać i robić głupie zdjęcia. No, ale i tak było fajnie zobaczyć presentation night. Gość specjalny był genialny! Bardzo interesująco opowiadał. To był absolwent Merriwa Central sprzed kilku lat, który teraz jest dziennikarzem w radiu.

Jedyną osobą, z którą udało mi się spędzić chwilkę czasu po całym wydarzeniu, była Zoi z Yr 9. Kocham Zoi!<3 Onajest tą osobą, która się nadaje na dobrą koleżankę. W przyszłym roku Zoi bierze udział w krótkoterminowej wymianie z Nową Zelandią. Będziemy mieli w szkole Kiwi. To będzie ekstra.:D

ja i Zoi i jej nagrody

Hahaha. Jak wracałayśmy, w radiu leciała nowa wersja „I had the time of my life“ Black Eyed Peas. Od paru dni chodziła mi po głowie ta piosenka, więc pogłośniłyśmy i otworzyłyśmy okno. Zimny łokieć i te sprawy. Uwielbiam wygłupiać się z Aną.:DD No co?... My tylko odstraszałyśmy kangury.

Hahahahahhaha.

Zabawa. GOOD FUN.
To był dzień, który dobrze mnie nastroił na wakacje i, co ważniejsze, na następny rok szkolny. Uczniowie, którzy przez cały rok nie dostali różowej karteczki (odpowiednik naszej uwagi), byli zaproszeni na imprezę nad basenem. Pool party, yay!

Od rana byłam w dobrym nastroju (zapamiętać: basenowe imprezy dobrze nastrajają człowieka). I WCALE nie czułam się samotna, ku mojemu zdziwieniu, Zoi sama do mnie podeszła i w sumie spędziłyśmy cały dzień razem. A, że każdy lubi Zoi, ciągle działo się coś ciekawego i poznałam lepiej parę osób. Mimo że byłam najstarsza z towarzystwa. Młodsze roczniki są fajniejsze.:P

ja, Daniel i Zoi
splush.



Will i Pat grają w KRYKIETA

chłopaki
profesjonaliści ;)











A, i pierwszy raz w życiu skoczyłam do basenu na „bombę“!!!

Zamówiliśmy lunch w piekarni (cheese&bacon pie, yumm), zjedliśmy go na placu zabaw i o 12:30 wróciliśmy do szkoły. Nadszedł czas na oglądanie filmu w bibliotece. Obejrzeliśmy starego „Karate Kid“. Film mi się podobał! Najciekawsze było przyglądanie się ich ubraniom, których nikt by nie założył w XXI wieku, hahaha. A główny aktor był uroczy.:P

Gdy wyszłam ze szkoły, odebrałam smsa od Any. Ana była na basenie ze swoją koleżanką, Killie, której nie znałam. Poszłam do nich. Killie okazała się naprawdę miła! Czyli to był drugi raz, jak poszłam na basen tego dnia. Przeszłyśmy się „na miasto“ (czyt. główną ulicę), żeby coś zjeść przed 6:00.

A czemu przed 6:00? O 6:00 zaczynała się impreza nad basenem! Tak, druga z rzędu. Tym razem zorganizowana przez Youth Centre w Merriwie, dla młodzieży w wieku 12-17. Więc pływanie w basenie, number 3. Były tam takie ogromne czarne dmuchane koła. I mniejsze, kolorowe. Więc było mnóstwo zabawy! Zostałyśmy na basenie do 20:45.

Później razem z Aną odwiozłyśmy Killie i jej siostrzeńca do domu. Bardzo chciałyśmy to zrobić, bo Killie ma dwa maleńkie kociaki! Były takie słodkie, że och. Był też mały biały piesek i dwa dorosłe koty. I rudowłosy czterolatek, który mnie kopał i rzucał we mnie małymi przedmiotami, a potem stał w korytarzu i piszczał w niebogłosy, bez powodu. Może i dobrze, że nie mam młodszego rodzeństwa.

I tak zakończyły się trzy ostatnie dni Term 4, School Year 2010.

A teraz... W A K A C J E  !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

summer time is finally here now

Zmiany w blogu

Jak widzicie, wprowadziłam ogromne zmiany do wyglądu bloga. No, mogę powiedzieć, że wygląda KOMPLETNIE inaczej! Mam nadzieję, że podobają się Wam nowe kolory. Bardziej mi się kojarzą z Australią, której wielka część jest pustynią... A może to letnie słońce zmotywowało mnie do takiego wyboru? Na pewno jest cieplej, gdy teraz się patrzy na mojego bloga!

Cały nagłówek się zmienił. Skromnie powiem, że na każdym zdjęciu jestem ja, we własnej osobie. Cały dzień 12 grudnia przesiedziałam tworząc ten obrazek w Photoshop'ie. Więc... szacun.

Wszystko dla Was!!! I dla mnie. ;)

xoxoxo

sobota, 11 grudnia 2010

Powódź w Nowej Południowej Walii

Tak jak przeczytaliście. Powódź. Ogromna część NSW (New South Wales), czyli stanu Australii, w którym przebywam została zalana przez ciągłe deszcze. Jeszcze dwa miesiące temu, pamiętam, wszyscy rolnicy cieszyli się ze wspaniałego sezonu, z braku suszy... Miesiąc temu każdy się modlił, by deszcz przestał padać. Teraz już każdemu jest wszystko jedno. Zboże zmarnowane.

Ale od parunastu dni nie tylko rolnicy przejmują się deszczową pogodą. Od tamtej pory zaczęło to dotyczyć również mieszczanów. Wiele miast znalazło się pod wodą, w tym Dubbo, w którym jest dwóch wymieńców: Owen z Kanady i Marcell z Węgier; Tumut, w którym nocowaliśmy czwartkowej nocy, zastanawiano się nad ewakuacją Cassilis (tuż obok Merriwy, do mojej szkoły chodzi kilkanaście osób stamtąd), na początku tygodnia rozmawiałam z Eli’em i jego siostrą Ayesha’ą, którzy nie poszli do szkoły, bo szkolny autobus nie mógł do nich dojechać...

Wczoraj dojechaliśmy do Wellington. Specjalnie nie zatrzymaliśmy się we wcześniejszym mieście, żeby dziś z samego rana zwiedzić jaskinie i jechać prosto do domu. A dlaczego znowu jaskinie? Te nie są byle jakie! W jaskiniach w Wellington znaleziono cały szkielet prehistorycznego torbacza, diprodotonus australis, który wygląda jak dwumetrowy wombat... Lesley nazywa go „giant-kilo-men-eating-wombat“.
Diprodotona nie zobaczyliśmy. Całe jaskinie znalazły się pod wodą. Poszliśmy za to na spacer ścieżką Fossil Track i do kolejnego japońskiego ogrodu (jeden zwiedziliśmy też wczoraj).

Kilka obrazów powodzi:







czwartek, 9 grudnia 2010

Dzikie konie i jaskinie, czyli w Narodowym Parku Kosciuszki

W nocy byla burza. Rano sie obudzilam, z nadzieja, ze bede moglas zrobic jako-takie zdjecie jeziora, tak, jak ono wygladalo z naszej werandy... I tu patrzcie. TECZA!



Po sniadaniu, i gdy juz Ana zalogowala sie do internetu, zeby zalatwic uniwersyteckie sprawy, opuscilismy Jindabyne. Aktualnie cala nasza trasa powrotu do domu zalezy od powodzi. Wielka czesc Nowej Poludniowej Walii zostala zalana, a deszcze wcale nie ustaja. Wyobrazcie sobie, jak bardzo zalamani sa mieszkancy Merriwy - wszyscy rolnicy wyrywaja sobie wlosy z glow, bo ich cale pola zboz sie zmarnowaly.

Naszym pierwszym przystankiem bylo miasteczko Adaminaby. Dlugo mialam problemy z wymowieniem jego nazwy. Ale jego historia jest bardzo ciekawa. Na poczatku zeszlego stulecia jezioro, nad ktorym Adaminaby jest polozone, zaczelo sie powiekszac. Byly powodzie, jak teraz. Ogromna czesc miasta znalazla sie pod woda. Ludzie uratowali pare budynkow, przenoszac je dalej od brzegu. Czasami mozna zobaczyc wieze kosciola wystajaca ponad tafle jeziora Eucumbene.

Dzisiaj Adaminaby slynie z wedkarstwa, w szczegolnosci z polowu pstragow, ktore zostaly tu przywiezione przez brytyjskich imigrantow. Wspominalam cos o manii Australijczykow budowania pomnikow gigantycznych rzeczy? Pamietacie ogromna owce merino? Do mojej kolekcji dochodzi zdjecie z najwiekszym na swiecie pstragiem!

the world's giant trout
Dalej jechalismy srodkiem Parku Narodowego Kosciuszki. Te okolice slyna z dzikich koni, tzw. brumbies. Ellenor z niecierpliwoscia oczekiwala widoku lesnych koni. Jako wielka fanka tych zwierzat oraz ksiazek z serii "The Silver Brumby", ktorych akcja toczy sie wlasnie w lasach kosciuszkowskich.


Uwaga! Dzikie konie.
 I w koncu je zobaczylismy. Staly w gromadzie osmiu na prawo od autostrady Snowy Mts, na wzgorzu. Pozniej udalo nam sie zobaczyl drugie stado, jeszcze wieksze! Ellenor wielki usmiech nie zszedl z twarzy az do konca dnia.

brumbies, czyli dzikie konie
Pewnie zastanawiacie sie, skad te konie wziely sie na wolnosci. Oczywiscie zostaly przyprowadzone przez ludzi, Brytyjczykow. I tak od 150 lat zyja sobie na dziko wsrod pieknych wzgorz.

Moze pamietacie, ze nie udalo nam sie wejsc do jaskin Abercrombie z powodu powodzi. Jednak dzisiaj mielismy szczescie i zaliczylismy inna jaskinie, i to o wiele bardziej niesamowita! Jaskinie Yarrangobilly, a my odwiedzilismy Jillabenan Cave, razem z przewodniczka z National Parks & Wildlife Service (bardzo chcialabym zdobyc naszywke z ich symbolem i przyczepic do mojej marynarki, ale nie wiem co z tego wyjdzie...). Stalaktyty, stalagmity (cudem ciagle pamietam, ktore sa ktore), male podziemne jeziorka... Jaskinie powstaly z limestones. Czekajcie, zaraz sprawdze ich nazwe po polsku... Ach. Wapien. Ale ze mnie glupek. No dobra, teraz juz bede wiedziala (wy tez). Jedna skala miala ksztalt krokodyla! Zreszta sami spojrzcie.





środa, 8 grudnia 2010

Mt Kosciuszko

Nadeszla chwila, na ktora czekalam. Czy to nie jest niesamowite, wspiac sie na najwyzszy szczyt kontynentu?! A jesli wziac pod uwage fakt, ze to Australia i ze gora jest nazwana imieniem Polaka - Tadeusza Kosciuszki, to juz dopiero...

Troche oszukalismy, bo duza czesc drogi podjechalismy na krzeselkach, takich jak na wyciagach narciarskich. Byly dwuosobowe i ja siedzialam z Martinem, ktory ma lek wysokosci! Ale widoki byly ladne. Wszystko zielone. W zime ludzie tam jezdza na nartach, nawet Paul (z Francji) byl tu ze szkola we wrzesniu.

Po 10 minutach juz wysiadalismy i przed nami byl najtrudniejszy kawalek. Zwykle podjezdza sie wyzej inna kolejka, ktora teraz, z powodow technicznych, byla zamknieta... Musielismy podejsc ten fragment do drugiego wyciagu. Sciezka byla waska, pelna kamieni i ostro pod gore. Ale dalej juz bylo latwiej.

Ana i Lesley zostaly dluzej na samym dole, w Thredbo, bo Ana wlasnie dostala telefon z uniwersytetu, ze zostala zaakceptowana. Tak wiec we trojke, razem z Ellenor i Martinem, pomaszerowalismy sciezka na gore.

Na sam szczyt z drugiej stacji krzeselek jest 6,5 km, glownie pod gore. Jednak piekne widoki rekompensuja zmeczone nogi. Dlatego tak bardzo kocham gory.:) Na wysokosci 2000 m npm doszlismy do punktu widokowego, prosto na szczyt Kosciuszki. A stamtad czekalo nas jeszcze 4,5 km...


w srodku Mt Kosciuszko
Mt Kosciuszko jest usytuowany w Gorach Snieznych, Snowy Mountains. A i tak zaskoczyl mnie widok australijskiego sniegu! Podczas wspinaczki dwa razy musielismy sie przedrzec przez jezory sniezne. Na jednym z nich sie nie powstrzymalysmy i razem z Ellenor urzadzilysmy bitwe sniezna... Moje umiejetnosci zwiazane z rzucaniem czymkolwiek niestety sie nie poprawily, ale z odleglosci 1 metra zdolalam ja trafic.


2 km przed naszym celem, widocznosc zaczela sie pogarszac. Snowy Mountains sa nieprzewidywalne, ale na szczescie my trafilismy na dobra pogode. Oprocz tego ostatniego fragmentu, gdy wkroczylismy w srodek... chmury.


Pare minut przed koncem wedrowki, zaczelam byc bardzo tworcza. W mojej glowie utworzyl sie krotki wierszyk, ktory pozniej napisalam rodzicom w smsie. Przez chwile nawet zapomnialam, gdzie jestem po prostu tak sobie szlam i szlam... To wszystko chyba przez nadmiar swiezego powietrza.

I w koncu to zobaczylam. Metrowy kamienny podest, wokol dziesiatek skal. Zero ludzi. Szybko wyciagnelam nasza flage narodowa i stanelam na samym szczycie Australii. Cudowne uczucie. Gora Kosciuszki! Wczesniej kojarzylam ja tylko z odpytywaniem przy tablicy na lekcji geografii, a tu stoje na jej szczycie! Na obcym kontynencie, jestem jedyna osoba w okolicy, ktora potrafi prawidlowo wymowic jej nazwe.
- Mount Kozjosko.
- Mount Kosciuszko!
- Ko-zjusko.
- -szko!
- -sszko.
- Kosciuszko.
- Kozjuszko.
- Yep, you nearly got it.
- Kozzie!
- Ok, Kozzie. Kozzie!



razem z Ellenor w naszych koszulkach: Mt Kosciuszko. I did it!
na kolacji u host cioci
 Nie mialam czasu wczesniej wspomniec - jestesmy teraz w Jindabyne, z naszej werandy widac wielkie jezioro, a 10 minut spacerku prowadzi nas do domu host cioci, siostry Lesley.

Mala Agnieszka na wielkiej gorze!
Wybaczcie, ja ciagle sie tak bardzo ciesze... Zwyciestwo!!!