sobota, 14 sierpnia 2010

Babski dzień


Dzisiaj była część pierwsza naszego relaksacyjnego weekendu, czyli babski dzień.

Wstałam po 11 godzinach snu, o godzinie 9:00. Na śniadanko zrobiliśmy jajecznicę. Był też świeżo wyciskany sok marchwiowo-pomarańczowy. I jeden Tim Tam’s (Mark mi powiedział, że to wszystko idzie w tyłek! Ostatni Tim Tam’s do tej pory samotnie leży w lodówce). Ach, najważniejsze! Od rana była piękna słoneczna pogoda, więc pierwszy posiłek dnia zjedliśmy na tarasie. Drugi też, ale o tym później.

Około 11:00 wpadła Ruth, córka Helen i Marka. We trzy dziewczyny pojechałyśmy do miasta na kawę i ciasteczko (śniadanie nr 2). Obgadałyśmy wszystkich, porozmawiałyśmy też z paroma ludźmi... To niesamowite, jak w małych miasteczkach wszyscy się dobrze znają. Połowa osób, które widziałyśmy, była naszymi znajomymi! Co chwila „Hello! How are you doing?“.
kochany Dermot!
Ruth, ja, Helen

hahah, to takie prawdziwe :D
główna ulica w Merriwie










W drodze powrotnej Helen pokazała Ruth nowo wyremontowaną część jej szkoły. A przed domem, na podwórku, spotkałyśmy Marka sadzącego drzewo. W głowie Helen od razu pojawił się genialny pomysł, żebym pomogła mu w pracy, a później co parę lat będą mi przesyłać zdjęcia jak wygląda nasze drzewko. Roślin nie sadzili ot tak sobie, ale żeby dać trochę cienia psom w ciągu lata.

Red Flowering Gum, Corymbia ficifolia
haha, a co Ty robisz, Helen?
Helen i Mark <3
z Markiem!


Nawet sobie nie wyobrażacie, jak intensywne jest tu słońce. A jest środek zimy! Kapelusz jak najbardziej wskazany. Troszkę się obawiam lata...

Postanowiłyśmy z dziewczynami upiec ciasto, takie zwykłe do kawy/herbaty. Ale z orzechami włoskimi i brązowym cukrem, mniam. Później stworzyłyśmy sałatkę z kurczakiem na lunch, prezentowało się to pięknie! Lunch również zjedliśmy na tarasie.



Po jedzeniu ległyśmy pod telewizorem. Mark świetnie wpasował się w nasz babski dzień, bo stał parę metrów dalej i prasował swoje koszule.:D Obejrzałyśmy „Rabbit-proof fence“, film oparty na faktach, o Stolen Generation, czyli o pół-Aborygeńskich dzieciach, które były zabierane z Aborygeńskiego środowiska i wtłaczane w europejską kulturę, żeby „wyplenić“ z nich „czarność“. Trochę o tym było mowy też w „Australii“. To straszne... Ale cieszę się, że mogłam poznać tę historię, bo niewiele się o niej mówi w Europie, a powinno! Problem Stolen Generation jest ciągle obecny w Aborygeńskim środowisku. Ich kultura jest niesamowita... Nie pozwólmy jej zginąć!

Po filmie Ruth musiała się zwijać, bo mieszka ponad godzinę drogi od Merriwy, w Gulgong. A my polecieliśmy biegiem na mszę do kościoła. Dobrze, że Helen zadzwoniła do Lesley Nixon, żeby się upewnić o której jest msza, bo byliśmy przekonani, że jest godzinę później!

Po kościele wróciliśmy do domu. Zadzwonili do mnie rodzice. Miło było ich usłyszeć! Czekam tylko z niecierpliwością aż mój brat wróci do domu, wtedy skontaktuję się z nimi przez skype’a.

Jutro drugi dzień peaceful weekend, a już od poniedziałku zaczyna się zwariowany tydzień. Tyyyle będzie się działo!

2 komentarze:

  1. fajnie tam masz :D Masz blisko do Canberry, prawda?

    OdpowiedzUsuń
  2. widze, ze na szczescie chwilowe zalamanie juz przeszlo! :)
    Slicznie wygladasz w tym kapeluszu, jeszcze wysokich butow ci brakuje !:P

    OdpowiedzUsuń