wtorek, 31 sierpnia 2010

Gwandalla


To mój trzeci tydzień na farmie Inderów, Gwandalli. Jazda samochodem z miasta zajmuje ok.20 minut. Jakby iść na piechotę tylko od furtki posiadłości, trzeba zarezerwować 40 minut... Czyli totalne odludzie.:D

mój pokój
Cały weekend spędziłam w domu. No, oprócz mszy w kościele. W sobotę długo leżałam w łóżeczku. Trudno było wstać... hahaha. Wstałam, umyłam się, zjadłam śniadanko (owsianka z miodem i bananem, mniam). Założyłam grube wełniane skarpety, włożyłam w nie spodnie, wskoczyłam w kalosze i poszłam na spacer dookoła domu. Ach, kocham życie na farmie!

Gdy Jodie około południa wróciła z pracy, zabrałyśmy się za robienie polskiej szarlotki według domowego przepisu mojej mamy. Bardzo się denerwowałam, bo chciałam, żeby wyszła perfekt. Mark nie mógł się doczekać Polish apple pie i mówił o tym już od paru dni.

Na szczęście wyszła nieźle, trochę zbyt rozmiękła, ale i tak im smakowała. Zjedliśmy po ogromnym kawałku na deser po kolacji, na ciepło, z lodami waniliowymi. Di, która pojechała na cztery dni do Melbourne, martwiła się, że będziemy musieli ją zamrażać i konsumować cały tydzień. Dzisiaj (we wtorek, czyli czwartego dnia) zniknął ostatni kawałek. Dobry znak!

Gdy czekałyśmy aż szarlotka się upiecze, Jodie zrobiła cheesecake brownie. W 5 minut! To jest pyszne, aaa, zajadam się tym przy każdej okazji.

Przez resztę soboty pisałam notki na bloga, specjalnie dla was, kochani. W niedzielę wstałam o 8, żeby obejrzeć polskie wiadomości na międzynarodowym kanale telewizyjnym. Potem umyłam się, zjadłam śniadanie. Razem z Jodie siadłyśmy przy stole w salonie, puściłyśmy muzykę i zaczęłyśmy się uczyć. To znaczy Jodie powtarzała do swoich egzaminów (w tym tygodniu ma próbne testy), a ja pisałam wypracowania na angielski i SLR. Około południa, gdy słońce było wysoko, poszłam pobiegać. Po paru minutach dogoniła mnie Ellie, piesek Stuarta (brata Jodie), małe białe stworzenie, bardzo żywotne. Potruchtałyśmy nad staw, dookoła którego zgromadziły się krowy i owce. Niestety uciekły kiedy podeszłyśmy.
studying...

wściekłe pomarańcze, parę minut wcześniej latały nad moją głową! ale soczek pyszny
Po południu znowu z Jodie wzięłyśmy się za gotowanie, tym razem lunch’u do szkoły. Ja zrobiłam quiche z warzywami i kiełbasą, a Jodie frittatę, co ja bym nazwała płaską katalońską tortillą.:P

Mark zajmował się goleniem tylnej części ciała jagniąt, by zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby (właściwie chodzi o to, żeby muchy im tam nie składały jajeczek). Te owieczki są takie urocze. A teraz jest mnóstwo malutkich, widzę je na polach jadąc autobusem do szkoły.
Mark


owcza zjeżdżalnia










Wczoraj w drodze do szkoły widziałam dwa kangury! Dobra, niech będzie, to były chyba wallabies.

Wszystkiego najlepszego, Maryjka!!!

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Tydzień pełen Assessment Tasks


Dopiero wczoraj skończyłam moje assessments. Gdy wydrukowałam wypracowania z angielskiego i sportu kamień spadł mi z serca. Nasze zaliczenia obejmowały każdy przedmiot. Tak, tak, włącznie z w-f’em!

PD/Health/PE jedyny przedmiot, na którego zaliczeniu nie było formy pisemnej; byliśmy przepytywani z pierwszej pomocy – resuscytacja krążeniowo-oddechowa oraz rozpoznawanie ataku serca, zawału, cukrzycy itd., radzenia sobie ze skaleczeniami, złamaniami, oparzeniami, udarami słonecznymi...

SLR (Sport, Recreation and Lifestyle) – zadanie składało się z dwóch części, pierwsza – zaprojektować broszurkę o wybranym sporcie uprawianym w Australii (ja zrobiłam o wspinaczce na Sydney Harbour Bridge, swoją drogą zastanawiam się nad zrobieniemtego, Jodie zaproponowała mi to jeszcze jak mailowałyśmy, przed moim przyjazdem do Oz); część druga – szerzej opisać wybrany sport, wymagany sprzęt, bezpieczeństwo itp.

Biology – tu mogliśmy pracować w grupach, ja robiłam projekt z Leanne; assessment task składał się z trzech punktów:
1.     Endemiczne rośliny australijskie i ich przystosowania do środowiska (część Leanne)
2.     Model mitozy i mejozy oraz ich znaczenie (część wspólna; zrobiłyśmy modele z piłek tenisowych, pipecleaners, pinezek...)
3.     Australijskie skamieniałości, ich znaczenie w poznawaniu ewolucji świata, umiejscowienie w ich w okresach geologicznych (moja część)

Chemistry – liquid fuels and its energy; razem z Jaredem przez dwie lekcje podgrzewaliśmy 200 ml wody różnymi paliwami, po kolei metanolem, etanolem... i tak do pentanolu; później liczyliśmy ciepło spalania w kJ/mol

Ancient History – mieliśmy do wyboru parę zabytków starożytnego Rzymu, ja pisałam o Circus Maximus, jego założeniu, zmianach w wyglądzie na przestrzeni wieków, samych wyścigach zaprzęgów konnych itp.

Advanced English, który zaliczać mieliśmy najpóźniej, w piątek i to na lekcji; rano w ramach przygotowania obejrzeliśmy wywiad ze Steve’m Irwinem i przedyskutowaliśmy pytania, a po południu czekało nas prawdziwe zaliczenie; obejrzeliśmy wywiad z Rene Rivkin’em; strasznie się zdenerwowałam, bo po obejrzeniu całego programu stwierdziłam, że nie zrozumiałam ani słowa! Rivkin mówił szybko, niewyraźnie i niskim tonem; najlepsze jest to, że Jared też go nie za bardzo zrozumiał; dlatego Mr March pozwolił nam odpowiedzieć na pytania w domu, ja zajęłam się Irwinem, a biedny Jared musiał zrobić Rivkina... Dzisiaj przed lekcjami oddałam odpowiedzi na pytania, a po południu na lekcji angielskiego Mr March powiedział, że mój tekst jest „excellent“!

Myślałam, że po oddaniu wszystkich assessment tasks będę miała spokojniejszy czas i będę mogła się zająć moim blogiem oraz prezentacją o Polsce dla Rotary. A dzisiaj przez półtorej godziny stałam nad smażącymi kurczakami w kuchni, przewracając je i odrabiając pracę domową z angielskiego.

Little Sprouts‘ Day


W zeszły piątek był bardzo ważny dzień dla Merriwy. Szczególnie dla jej malutkich obywateli. Little Sprouts‘ Day promuje czytanie wśród dzieci. Przeszkolaki i uczniowie szkoły podstawowej razem z wychowawcami chodzili po mieście, wchodząc do sklepów i innych budynków, gdzie czekali na nich dorośli mieszkańcy miasta, gotowi by przeczytać im jeden rozdział książki.

Oczywiście nie mogło mnie to ominąć. Gdy moje koleżanki i Jared robili ćwiczenia na PD/Health/PE, ja wymknęłam się (haha, to złe słowo, wszyscy wiedzieli, że wychodzę) ze szkoły. Skierowałam swoje kroki do Youth Centre. Po paru minutach czekania na miejscu, przyszła Helen (moja counsellorka) z Year 5 i 6 z jej St Joseph’s Primary School. Dobrze trafiłam, bo dzieciaki akurat dostawały lunch, a ja razem z Helen załapałam się na kawałek ciasta i kawę. W środku Youth Centre dużo się działo – małe szkraby biegały, skakały, tańczyły, wokół nich kręcili się rodzice, były stoiska z ciastami i stoliki osób promujących Daffodil Day (dzień walki z nowotworem; panie rozdawały żółte naklejki z napisem „I’m dressing yellow to beat the cancer“).

Co roku podczas Little Sprouts‘ Day każdy zobowiązany jest do przerania się zgodnie z tematyką książki. Tym razem było to safari,
a dzieci (i wychowawcy!) byli poprzebierani za dziekie zwierzęta Afryki.


zebro-lew, Helen :D

Razem z Year 5 i 6 poszłam do Domu Opieki Społecznej. Razem z uczniami usiadłam i słuchałam czytania. Na koniec dzieci wstały i odśpiewały hymn Australii. Muszę się go w końcu nauczyć, narazie znam tylko melodię!



Później poszliśmy do byłego Hardware Shop, na co dzień całkowicie pustego w środku. Jednak specjalnie na tę okazję zostały postawione stoły, na których dzieci malowały Afrykę. Albo raczej należy powiedzieć, że malowały co tylko im przyszło do głowy.



Stamtąd już się zmyłam do szkoły, bo chciałam zdążyć na biologię podczas lunch class.

zebra na... zebrze

niedziela, 29 sierpnia 2010

Dubbo i szkolny koncert „Extravaganza“


W środę Neville Hook miał wizytę u dentysty w Dubbo, więc razem z Leanne postanowili mi pokazać kolejne miasto Australii. Leanne i Neville to małżeństwo, u którego mieszkałam podczas mojego pierwszego weekendu w Down Under. Ich córka, Stephanie, odbierała mnie z lotniska.

To był mój pierwszy wyjazd OUTBACK, czyli dalej wgłąb lądu, na zachód od Merriwy.

Według pierwszego planu miała z nami jechać też Steph, miała mnie zabrać do zoo w Dubbo... Tam miałyśmy się spotkać z dwoma chłopakami, exchange studentami, Marcellem z Węgier i Owenem z Kanady. Zoo jest ogromne, można w nim jeździć samochodem albo na rowerach! Jest podzielone na kontynenty. I nie ma klatek, wszystkie zwierzęta są wypuszczone na wolności. Ale dobrze, więcej o zoo się dowiecie gdy do niego w końcu pójdę, a to na pewno się wydarzy, bardzo możliwe, że już za miesiąc.

Na szczęście udało mi się znaleźć alternatywę dla zoo – centrum handlowe! Ach, nie byłam na zakupach prawie od dwóch miesięcy. Główny cel – dżinsy.

W połowie drogi do Dubbo zrobiliśmy sobie krótką przerwę w miejscowości o zabawnej nazwie Dunnedoo. Australijczycy się z niej śmieją z prostego powodu – „dunny“, to toaleta, a końcówka „doo“ rozśmiesza ich jeszcze bardziej, bo po prostu głupio brzmi.
Tam zaszłam z Leanne do Newsagency i kupiłam przypinkę z Dunnedoo, następną do mojej kolekcji na rotariańskiej marynarce. Mam specjalne miejsce na przypinki z miejsc w Australii, które odwiedziłam.
A, wcześniej przejeżdżaliśmy przez Elong Elong. I to były wszystkie mieściny podczas dwugodzinnej podróży.

W Dubbo Neville poszedł do dentysty, a my z Leanne do sklepów. Przymierzyłam z 15 par dżinsów. Pierwsze, które naprawdę mi się podobały kosztowały 150$! Skończyło się na też baardzo fajnych za 29$, hahaha, to takie rurki, obcisłe nawet na łydkach, jakie zawsze chciałam mieć.

Po półtorej godzinie spotkałyśmy się z powrotem z Nevillem i razem poszliśmy do jednej z atrakcji turystycznych Dubbo – więzienia! Budynek jest z XIX wieku, a w środku przedstawiono życie więźniów. Jest tam dużo interaktywnych pomieszczeń, przez co włosy mi stawały dęba na głowie. No proszę, wchodzisz do celi więziennej, a tam siedzi dziadek-lalka i opowiada o swojej karze, poruszając ustami. I wiele podobnych. Przerażające!

Duch!
szubienica
mina adekwatna do miejsca :D

Około 13 poszliśmy na lunch w centrum handlowym. Focaccio i cappucino. Yummy! Wróciliśmy do Merriwy po czwartej. Chwilę posiedziałam u Hook’ów i próbowałam rozwiązać krzyżówkę. Zgadłam parę haseł, byli w szoku. Krzyżówki po angielsku nie są takie proste, uwierzcie...

bardzo silne drzewo
najniższy punkt Wielkich Gór Wododziałowych


Równo o piątej wkroczyłam do sklepu Di. Wpadłam tam na całą rodzinkę Inderów. Parę minut później odzyskałam moją ładowarkę do telefonu i, chwała!, adaptor. Pojechaliśmy do domu, szybko razem z Jodie zrobiłyśmy dinner i ledwo się wyrobiłyśmy na szkolny koncert, nazwany „Extravaganza“.

Występowały wszystkie młodsze klasy, w sensie uczniowie do Year 8 oraz dziewczyny z grupy tanecznej. Najbardziej mi się podobały dzieciaki z przedszkola przebrane za psy, roboty, słoneczka... Były taaaakie urocze!

przedszkolaki
wielki finał

sobota, 28 sierpnia 2010

Orientational weekend for inbound students



W zeszły piątek weekend zaczął się dla mnie wcześniej, bo już po czwartej lekcji wyszłam ze szkoły. Nadchodziła długo wyczekiwana chwila, czyli weekend orientacyjny dla wszystkich exchange student’ów z mojego dystryktu, D9670.

Pod szkołę podjechał Mark, w swoim białym ute, wpadliśmy na chwilę do sklepu Di, żeby zabrać moją torbę z jej samochodu i w drogę do Muswellbrook! A czemu tam? Przecież spotkanie miało być w Belmont, Newcastle. Jednak do miejsca docelowego miałam dojechać z Maxem, exchange studentem, który mieszka w Muswellbrook. W tym miasteczku oddalonym o godzinę drogi od Merriwy zaszliśmy z Markiem do fast food’u i zjedliśmy lunch. Później spotkaliśmy się z Maxem i jego host rodziną. Max – wysoki, szczupły, z burzą blond loków na głowie (nie uwierzycie, parę razy większą niż mojego brata!), na początku trochę się krępował i nie gadaliśmy zbyt wiele. Z każdą chwilą jednak czuliśmy się coraz swobodniej. W połowie drogi host mama Max’a włączyła radio z CD, australijskie country! Płyta jej brata – piosenkarza, a potem John Williamson... Build me a home among the gum trees brzmi w mojej głowie aż dotąd, uwielbiam tę piosenkę, hahaha.:D

Pięć minut przed piątą dojechaliśmy do Belmont i poznaliśmy się z resztą exchange student’ów. 16 wymieńców z 16 krajów. Coś niesamowitego! Zapowiadał się weekend pełen zabawy. Exchange students nigdy się nie nudzą...

od lewej: Polska, Japonia, Francja, Hiszpania, Finlandia, USA, Szwajcaria, Niemcy, Szwecja, Meksyk
Zakwaterowaliśmy się w domkach kempingowych, po 4-5 osób w każdym. Były trzy domki dla dziewczyn i jeden dla chłopców. Ja mieszkałam z Beizą z Turcji, Manon z Belgii i Momoką z Japonii.

Po kolacji z grilla (było okropnie zimno! UGG boots bardzo przydatne, mhm) mieliśmy spotkanie z fanem gadów, który, jak się po chwili okazało, przyniósł swoich podopiecznych ze sobą... Był żółw z wężową szyją, jaszczurka z milutkimi kolcami, inna jaszczurka, która miała dwie głowy! (jej ogon wygląda identycznie jak głowa), mały pyton „dziecięcy“, bardzo jadowity wąż w pudełku, wielki pyton... I to wszystko lądowało na naszych kolanach, ramionach, głowach...:D Oczywiście oprócz tego węża w plastikowym pudełku. Wcześniej, jak pewnie wiecie, okropnie bałam się węży. Od momentu, gdy poczułam skórę pytona na mojej szyi, ten silny kręgosłup i ogromne mięśnie... Ach! Teraz je niezmiernie podziwiam. To wspaniałe stworzenia.

dwugłowy jaszczur i Owen (Kanada)
Momoka (Japonia)


Max (Austria)
Marcell (Węgry)
Idoia (Hiszpania)


Następnego dnia wszyscy wstaliśmy niewyspani, ale cereals and toasts nas obudziły. Zaczęliśmy lekcję Australian English.
-       - G’day, mate! How ya goin‘?
-       - Not much.

I takie tam inne. Bloke, sheila, footy, barbie... O 10.30 czas na morning tea i Tim Tam’s! Wszyscy się na nie rzucili. Najwspanialsze czekoladowe ciasteczka pod słońcem. Gdy już się najedliśmy ciastek, brzuchy nam urosły, wskoczyliśmy do busika i pojechaliśmy na plażę! Ta czekał na nas ratownik, który przeprowadził lekcję na temat bezpieczeństwa na plaży, w wodzie, podczas surfowania, pierwszej pomocy... Namówiliśmy p.Bentley’a (chariman naszego dystryktu, zajmował się nami przez weekend), żebyśmy weszli na samą plażę na parę minut, żeby porobić sobie zdjęcia. To był pierwszy raz, gdy postawilam bosą stopę na australijskim piasku! I w australijskim oceanie.
chłopcy
wysoki Max :PP

Szwecja, Niemcy, Belgia, Polska



Ale to nie koniec przygód. Właściwie to dopiero początek. Po lunchu pojechaliśmy do Adventure Park (razem z Momoką się spóźniłyśmy i nikogo z grupy już nie było, p.Bentley musiał zawieźć nas na miejsce!). To był wielki park, z wysokimmi drzewami połączonymi mostkami, linami... Taki „małpi gaj“. Ogromny! Założyliśmy uprzęże i zaczęliśmy wspinaczkę.

Przeszłam szlak zielony, niebieski i czerwony. Na czarny nie starczyło mi sił. A to wszystko przez Tarzan Jump. TO BYŁO COŚ! Stałam na podeście z 15 metrów nad ziemią. Stałam przez pięć minut, nie mogąc się zdecydować, czy skoczyć, czy pójść prostszą ścieżką. Przyciągnęłam do siebie linę i... skoczyłam, prosto na wielgachną „pajęczynę“ zrobioną ze sznurów. Ręcę przesunęły się po linie i po chwili bardzo piekły. Wrzeszczałam. No proszę, to było przerażające! Tak jakby skakać w przepaść, ale nagle czegoś się złapać i mocno trzymać. Serce mi stanęło. Chwilę później było po wszystkim, ale strasznie kręciło mi się w głowie. Poczułam się strasznie zmęczona, psychicznie. Cała się trzęsłam. Ale jednocześnie byłam z siebie bardzo dumna. Zrobiłam coś odważnego, wbrew zdrowemu rozsądkowi, coś co było odjazdowe, i użyłam tego przymiotnika wiedząc, że jest już obciachowy.



Kiedy przyszliśmy na kolację, zauważyliśmy naszych kolejnych gości. Była to rodzina Aborygenów. Dziadkowie i wnuczki. Zaczęliśmy od rzucenia się na pizzę. Chłopcy zjedli po piętnaście kawałków! Naprawdę nie wiem gdzie oni mieszczą to jedzenie. Po posiłku ustawiliśmy krzesła w półokręgu, okryliśmy zmarznięte nóżki kocami i nastawiliśmy uszu, aby posłuchać aborygeńskich opowieści. Dziadek mówił szybko i niewyraźne, zauważyłam, że wielu exchange studentów odpłynęło myślami. Ja jednak starałam się wyłapać każde słowo. Dziadek trochę wspomagał się gestami – skakał jak kangur, wymachiwał rękami jak ptak, udawał strusia... Ciarki przechodziły mi po plecach, bo wiedziałam, że to magiczna chwila. Później zasiedliśmy do stołu i zaczęliśmy malować obrazy pełne symboli rdzennej ludności Australii.



Zapewne nie zdziwicie się gdy powiem, że jak nadszedł czas wolny, zebraliśmy się w jednym domku i gadaliśmy, słuchaliśmy muzyki, wymienialiśmy się przypinkami z naszych krajów, wygłupialiśmy się, przysypialiśmy...

z Momoką
Momoka (Japonia) i Marcell (Węgry)











W sobotę przyszliśmy na śniadanie ze spakowanymi torbami. Po płatkach na mleku i tostach pomaszerowaliśmy do Sailing Clubu, gdzie spotkaliśmy się z naszymi counsellorami i host rodzinami. Było krótkie wprowadzenie, później wykłady, rozmowy, poranna herbatka (i kawa!) i pyszne muffiny, film z Safari 2008 (3-tygodniowa wycieczka po Australii, teraz nazywana Capricorn Ramble), lunch, 2-minutowe przemówienia każdego z exchange students...
Idoia (Hiszpania)

Kanapka! xD











Byłam bardzo dumna z Merriwy, bo choć jest najmniejszym miastem, wystawiło największą reprezentację – była Helen i Mark Whale’owie (counsellorka), moja pierwsza host rodzina (Di i Mark Inder’owie) i moja ostatnia host rodzina (Eva i Max McNaught’owie). W drodze powrotnej razem z Inderami odwiedziliśmy ich córkę Kirsty studiującą w Newcastle.

W poniedziałek zrobiłam sobie wagary, musiałam odespać weekend! Wróciłam naprawdę zmęczona. A czekało mnie wiele pracy do szkoły, bo nadchodził tydzień oddawania Assessment Tasks.

Wybaczcie!


Obiecałam, że napiszę nową notkę w niedzielę. No, wtedy bym tego nie zrobiła, ale na pewno znalazłabym czas w poniedziałek. Jednak mam wymówkę, więc sobie nie myślcie. Już tłumaczę. W sobotę wieczorem pożyczyłam moją ładowarkę do komórki i adaptor do australijskich gniazdek Maxowi z Austrii. Oczywiście zapomniał mi je oddać, a ja zapomniałam je od niego zabrać. Zorientowałam się dopiero w połowie drogi do domu. Na szczęście Max jest exchange studentem, który mieszka najbliżej mnie, ba, jedynym w mojej okolicy. W Aberdeen. Szybko obmyślilam genialny plan. Ana, moje druga host siostra, mieszka w Merriwie, ale chodzi do szkoły w Aberdeen. Max mieszka w Aberdeen, ale chodzi do szkoły w Muswellbrook. Gdy dotarłam do domu zadzwoniliśmy do host mamy Maxa, żeby następnego dnia zaniosła ładowarkę i adaptor do sekretariatu szkoły Any, a później Ana miała przywieźć je do Merriwy i wręczyć Di (moja host mama).

Tak się złożyło, że Max zapomniał zostawić na wierzchu moich rzeczy przed pójściem do szkoły w poniedziałek, a we wtorek też z jakiegoś powodu nie zanieśli ich do sekretariatu, w środę Ana miała małą stłuczkę samochodową i nie poszła do szkoły... Ktoś inny z Merriwy pojechał po to i przyniósł do sklepu Di. Jakaś pani, nawet jej nie kojarzę. Połowa miasta mi pomagała w odzyskaniu ładowarki! Bo do środy padł mi laptop i komórka, a aparat zdychał.

W środę cały wieczór zleciał na szkolnym koncercie, a w czwartek fitness i assessment z chemii, do tej pory nie skończyłam wszystkich wypracowań...

Ale zaraz, to miała być krótki tekst przeprosinowy! A dokładniej o tym tygodniu przeczytacie w kolejnych notkach.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Serce, oczy, nerki i dwa mózgi


Dzisiejszy dzień w szkole na pewno nie zaliczyłabym do nudnych. Wszystko przez practical work – i na chemii, i na biologii! Na chemii przez dwie godziny ogrzewaliśmy wodę używając różnych źródeł energii (po kolei metanol, etanol, propanol... aż do pentanolu), to część naszego zaliczenia.

Na biologii... to było dopiero ciekawe życiowe doświadczenie. Robiliśmy sekcję organom owcy. Year 12 zajmował się oczami, nerkami i mózgiem, a Year 11, czyli Leanne, Jared i ja kroiliśmy serce. Zanim zaczęliśmy Jared spytał się mnie, czy zamierzam wymiotować. Rzeczywiście, miałam mieszane uczucia co do krojenia czegoś, co jeszcze parę dni temu utrzymywało przy życiu owieczkę... Ale bez przesady. W trakcie zadania okazało się, że jestem bardziej odporna psychicznie, niż się spodziewałam.

Najpierw przekroiliśmy serce na pół, oglądaliśmy aortę i naczynia krwionośne, komory... Później Leanne zaczęła się wyżywać na mięśniu, albo jak to Jared stwierdził, zaczęła bawić się w rzeźnika. Oszczędzę wam dalszych szczegółów, jednak powinniście wiedzieć, że na koniec nasze serce było stosem małych steków przeznaczonych dla kotów nauczycielki biologii.

Później tylko English jako lunch class (nie było p.March’a, ale obejrzeliśmy zadany film) i sport! Gra w tenisa szła mi jeszcze gorzej niż tydzień temu. Ale co tam, dobrze się bawiłam i zawarłam nowe znajomości z chłopakami z młodszych klas. Nie wiem jak zapisać jego imię, fonetycznie to brzmi Ilaj, ale był bardzo pomocny i w drodze powrotnej do szkoły opowiadał mi o swoich 9 braciach i 3 siostrach. Też zaniósł moją rakietę tenisową do schowka, gdy musieliśmy biec na autobus!

Dzisiaj następny dzień w szkole. Dwa PD/Health/PE i biologia. Całą jedną study class zajęła nam pani, która opowiadała o HSC, czyli egzaminach końcowych podczas Year 12. Tutaj wszystko jest bardziej dla ludzi! Większa sprawiedliwość. Po pierwsze, podczas egzaminu można pójść do łazienki. Po drugie, na wynik końcowy składa się nie tylko egzamin, ale także punkty z zaliczeń w trakcie roku szkolnego. Po trzecie, brany jest pod uwagę poziom wiedzy ucznia w stosunku do innych uczniów w tej samej klasie. Jakbym została tu pół roku dłużej, to mogłabym z nimi napisać egzaminy! ... A tymczasem dowiedziałam się, że w połowie września Year 11 ma swoje egzaminy. Nie powiem, trochę mnie ta informacja przeraziła.

Po lekcjach poszłyśmy z Jodie do sklepu jej mamy, zostawiłyśmy rzeczy, pokręciłyśmy się po mieście przez godzinę i o piątej stawiłyśmy się przebrane przy samochodzie. Ja, Jodie i jej mama poszłyśmy na fitness! Zajęcia prowadziła moja nauczycielka w-f’u, a uczestnikami były kobiety w każdym, dosłownie wieku i ok.80-letni Frank. Będę z nimi chodzić co tydzień. Psychicznie czuję się świetnie, koniec bezczynnego siedzenie i wżerania wszystkich tutejszych smakołyków! Bo słowo daję, mogłabym siedzieć i jeść, i jeść i siedzieć... KONIEC z tym. Zobaczymy jak będę się czuła jutro rano gdy będę chciała wstać z łóżka. Moje mięśnie mogą dać o sobie znać. Bo nie powiem, był to duży wysiłek.

Jutro po 3.lekcji jadę z Markiem (host dad) do Muswellbrook, tam spotykam się z Max’em z Austrii i jego host mamą i razem z nimi jadę do Newcastle na orientational weekend dla inbound students. Na pewno będę się świetnie bawić! Pierwsze spotkanie z grupą wymieńców z całego świata. Ponoć po niedługim czasie staną się dla mnie z rodziną... Nie mogę się doczekać, aż ich poznam!

Do „napisania“ w niedzielę, po powrocie z wybrzeża!

środa, 18 sierpnia 2010

AgQuip


We wtorek wstaliśmy raniutko, o 5:30 i około 7:00 wyruszyliśmy w drogę. Kolejny dzień bez szkoły. Wybraliśmy się na całodniową wycieczkę na AgQuip, czyli rolnicze targi, giełdę czy jakkolwiek chcecie to nazwać. Na miejsce – Tamsworth, na północ od Merriwy dotarliśmy o 9:00.

Dziewięć godzin chodziliśmy po ogromnym bazarze. Można tam było znaleźć wszystko – od biżuterii i odzieży po parumetrowe traktory. W międzyczasie poznałam brata Jodie - Stuarta, jego dziewczynę Karlie i ich uroczą córeczkę, Claire. Cały dzień trzymałam się z Jodie. Nie myślcie sobie, że głodowałyśmy, o nie, na lunch była kanapka ze stekiem, była też Cola i karmelowe latte...

pyszne kanapki ze stekiem!
mmm, traktor :D










Szukałam kapelusza dla Taty, ale w końcu tak mnie zachwyciły te ze skóry kangura (autentycznej!), że sobie kupiłam! Zakochałam się w tym kapeluszu, mogłabym w nim ciągle chodzić. Będzie przydatny już niedługo, dzisiejszy dzień już był zapowiedzią wiosny... Kupiłam też UGG boots – czekałam na ten moment, buty z owczej skóry, prawdziwe australijskie! Wypatrzyłam również balsam do ciała z tłuszczu emu i taki ochraniacz na kubek z owcy (trzyma nie tylko ciepło, ale też zimno) – te dwie rzeczy zamierzam wysłać rodzicom do Polski. A za kapeluszem dla Taty jeszcze się rozejrzę.

moje piękne

Gdy wracaliśmy padnięci do domu, było już ciemno. Przez okno samochodu obserwowałam gwiazdy, szczególnie Southern Cross, który wspaniale było widać z mojego miejsca. Co chwila sprawdzałam, gdzie jest południe (tak jestem dumna z tej umiejętności!). Dziwne, że nie zasnęłam, bo Jodie spała większość drogi, a byłyśmy podobnie zmęczone.

Horse Sports


W poniedziałek wyszłam ze szkoły po trzech lekcjach. Powód: w Merriwie odbywały się szkolne zawody jazdy konnej. Nie mogło mnie to opuścić! O dziwo nie zgubiłam się sama idąc od szkoły do areny sportowej. Na miejscu spotkałam się z Helen i to z nią spędziłam te parę godzin. Pogoda była dość słoneczna, choć wiał zimny wiatr. Gorące Milo jak najbardziej na miejscu. Mark (mąż Helen) był sędzią. Nie wiedziałam za bardzo o co chodzi w całym konkursie, więc tylko chodziłam, patrzyłam na konie i robiłam zdjęcia. To niesamowite, że te dzieci potrafią tak świetnie panować nad dużym zwierzęciem. Widziałam małego chłopca, miał może ze 4 lata, przedszkolak, i brał udział w zawodach! Te dzieci z australijskiego interioru po prostu rodzą się w siodle!











Po Horse Sports przyszedł czas na oddanie mnie w ręce Di Inder, czyli mamy Jodie. Zostawiłam rzeczy w pracy Di (Inderowie są właścicielami sklepu z odzieżą) i poszłam z Jodie na zakupy, kupić coś na kolację. Gdy jej mama zamknęła sklep, pojechałyśmy odebrać ich ubrania z prasowania. Potem dwadzieścia minut jazdy samochodem wśród pól i dotarliśmy do posiadłości o pięknej nazwie Gwandalla. Tak zaczął się mój pobyt z pierwszą host rodziną.