czwartek, 13 lutego 2014

AGGIE UPDATE

Jak tylko zaczęłam ferie zimowe wpadł mi do głowy pewien pomysł. A może napisać nową notkę na blogu? Może jeszcze ktoś tu wchodzi? Może kogoś interesuje jak potoczyły się moje dalsze losy? Czy wróciłam do Australii?
Zapewniam Was, że jak tylko postawię stopę na lądzie Down Under dam Wam o tym znać. Na razie nie miałam takiej szansy. Ale działo się, działo.
Gdybym miała opisać w skrócie co aktualnie robię brzmiałoby to mniej więcej tak: studiuję medycynę na 1.roku na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, nadal mieszkam w domu z rodzicami (okresowo u brata w Warszawie). Nawiązując do poprzedniej notki, z lipca 2012 roku: to z miłością już nieaktualne, okazało się, że o wiele lepiej dogadujemy się jako przyjaciele ;) ; od czasu tamtej notki odwiedziły mnie dwie pary Australijczyków (jedna z nich to Helen i Mark! Helen – to moja counsellorka, a Mark – jej mąż, uczył mnie jeździć konno pod koniec mojego pobytu w Merriwie), Francuz (Paul!:)) i Sara ze Szwajcarii (poznałyśmy się na Capricorn Ramble – safari dookoła Australii); od tamtej pory co roku chodzę na pielgrzymki do Częstochowy, od 2 lat z młodzieżową grupą – 15 zieloną, w tym roku również się wybieram – wystarczy pójść raz i już ma się zarezerwowany każdy sierpień...
A skąd studia medyczne? Nie jestem z tych, co to od dziecka marzyły o byciu lekarzem. Wręcz kategorycznie odrzucałam taką karierę, mimo że moja mama jest pediatrą. Różne pomysły chodziły mi po głowie, zmieniając się średnio co dwa miesiące. I pisząc „różne“ mam na myśli naprawdę RÓŻNE – od bycia nauczycielką biologii w języku angielskim, przez bycie tłumaczką, pisarką podróżniczą, czy nawet pracownikiem zoo (a co! przydałaby się rewolucja w polskich zoo, bardzo mi się podobała forma organizacji parków zoologicznych w Australii ;)). Owszem, już przed wymianą byłam w klasie o profilu biologiczno-chemicznym, chociaż to głównie zasługa wspaniałego nauczyciela biologii, na którego trafiłam w gimnazjum i który kontynuował mój rozwój w tej dziedzinie również w liceum:) Wróciłam do 2.klasy po wymianie i z braku pomysłu wybrałam biologię i chemię jako fakultety (w naszej szkole uczeń sam wybierał które przedmioty będzie rozszerzał), tak jak większość klasy. Minął pierwszy semestr, a ja już pisałam podanie do pani dyrektor o zmianę fakultetu z chemii na j.polski (o biologii nie było dyskusji, tej bym nie zdradziła:)) – wszyscy stukali się w głowy... A ja miałam w swojej pustkę, wiedziałam tylko, że chemii na poziomie rozszerzonym nie dam rady zdać i w ogóle nie chcę mieć z nią nic do czynienia. Tak więc chodziłam razem z humanami na fakultet, pisałam wypracowania i próbowałam swoich sił w interpretacjach wierszy Kamieńskiej, Szymborskiej, utworów Kaczmarskiego, sztuki Różewicza itd. Myślałam o studiach zagranicą. I tu przyszła refleksja... Każdy kierunek związany z biologią, wymagał chemii. Wtedy to już kompletnie nie wiedziałam co się dzieje na lekcjach w sali chemicznej, a to, czego nauczyłam się w 1.klasie, zupełnie już wywietrzało mi z głowy. Nie pamiętam dokładnie procesu myślowego, który przechodziłam... Ale we wrześniu maturalnej klasy już niosłam nowe podanie do pani dyrektor. „Wariatka“, tak pewnie o mnie myślała. „Zwracam się z uprzejmą prośbą o przeniesienie na fakultet z chemii (...)“. Nauczycielka chemii chyba zawsze pokładała we mnie jakąś nadzieje, chociaż i tak postawiła ultimatum – muszę sama nadrobić to, co mnie ominęło i w październiku napisać maturę na 60%. Napisałam na 57... Ale mnie przygarnęła. Zaczęłam też chodzić na kursy maturalne z chemii. O biologię się nie martwiłam. Za to z chemii jeszcze tuż przed maturami nie liczyłam na więcej niż 75% (to już szczyt marzeń). Jednocześnie chodziłam co piątek na indywidualne zajęcia przygotowujące do rozszerzonej matury z j.polskiego (TAK, rozszerzonej!) do cudownej i bardzo mądrej pani, która, co tu dużo mówić, otworzyła mi oczy na świat:) Ten polski ciągnęłam tak dla siebie (i trochę dla Taty – z wykształcenia polonisty), bo wiedziałam, że mam jeszcze trochę siły i w tym maturalnym roku chcę wszystko zrobić na maksa. Albo lepiej.
Długo by jeszcze opowiadać. Jakieś 2 miesiące przed maturą zaczęłam się zastanawiać: „A może by tak spróbować dostać się na medycynę...?“. Cała klasa tam gnała, a ja jedyna z uporem powtarzałam „wszystko tylko nie medycyna, droga wolna, nie będę zajmować Wam tam miejsca, w ogóle mnie nie interesuje ten kierunek“, kryłam się z tym do wyników egzaminu. To znaczy wszyscy wiedzieli, tylko nie moja klasa ;) Głupio mi było mówić, bo byłam tą dziwną, co to oprócz biologii i chemii chce zdawać też rozszerzony polski. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jakie było moje zdziwienie 30 czerwca, kiedy odebrałam w sekretariacie wyniki mojej matury. Równiutko po 88% i z biologii i chemii. A ten rozszerzony polski... 98%! Rozszerzony angielski, wiadomo, 100% hahaha:) No i z ustnych dwa razy max. A się pochwalę, a co:) Kolega zerknął mi przez ramię i powiedział: „No, Agnieszka, to chyba medycyna“, ale przecież z wynikami po 88% to wcale nie takie pewne. A, jeszcze matma. Byliśmy pierwszym rocznikiem, który zamiast podstawowej fizyki mógł składać na kierunek lekarski na WUMie z podstawową matmą. Muszę przyznać, że trochę mi podciągnęła punkty ;) Dostałam się w pierwszej liście, chociaż byłam równiutko na dolnym progu punktowym.
I tak od października siedzę i wkuwam anatomię i histologię. Nie mam życia. Teraz, w ferie, pierwszy raz mogłam naprawdę odpocząć i przestać myśleć o nauce. Studia mi się bardzo podobają i wiem, że nie mogłam wybrać lepiej. Duży wpływ na taki do nich stosunek mają też osoby, które mnie otaczają. Naprawdę trafiłam na świetnych ludzi, aż przyjemnie wstawać rano („rano“; to nie szkoła!) z myślą, że niebawem się ich zobaczy:D Parę dni temu wróciliśmy z nart we Włoszech, pojechało 8 osób z mojej grupy. Mieszkaliśmy w tak ciasnych klitkach, że dziwnie by było gdybyśmy się nie zgrali. Taka rodzinka się z nas zrobiła:)
WUM w Alpach:)
Za 4 dni początek 2.semestru. Czy nadszedł czas aby usiąść na podłodze i otoczyć się podręcznikami, słownikami i atlasami z anatomii (na biurku się nie mieszczą)...?


Do napisania:) xx

niedziela, 8 lipca 2012

Rok po Australii

Mija rok odkąd wróciłam do Polski. Na początku była wielka radość ze spotkania z bliskimi. Na lotnisku wyszłam do rodziców w koszuli RM Williams i w kowbojskim kapeluszu ze skóry kangura. Powitali mnie bukietem kwiatów – zasuszony, nadal stoi na stoliku w moim pokoju. Drugi raz w życiu przytuliłam się do mojego starszego brata (pierwszy raz przed wyjazdem).

Wiecie, co było jedną z rzeczy, które mnie najbardziej ucieszyły? Własny prysznic w domu. Nasza łazienka. Nie czyjaś, ale nasza, w DOMU. Potem mój pokój, schabowe na obiad (czego innego mogłabym sobie życzyć do jedzenia?!), pianino i kolorowy ogród. W moim pokoju przez 10 miesięcy mieszkał Ryan ze Stanów, spał w moim łóżku – jak narazie widziałam go tylko kilka razy na Skype’ie, trudno mi to pojąć!

To było takie szczęście, być znowu z rodziną. Mam wrażenie, że teraz łatwiej przychodzi mi radość z przebywania w domu, ze spędzania czasu z rodziną. Jest coś takiego, że zaczynasz bardziej doceniać rzeczy, kiedy je stracisz...

Z przyjaciółmi spotkałam się dopiero po rodzinnej wyprawie do Francji. We Francji było świetnie. Pogoda może nie dopisała, ale miałam dużo czasu, żeby wymienić się doświadczeniami z minionego roku z Martą, która z kolei spędziła rok w szkole z internatem w Wielkiej Brytanii.

Wracając do przyjaciół – nadal trudno mi w to uwierzyć. Oni zostali. Ci sami, z którymi się trzymałam przed wyjazdem. Mimo że poszłam do klasy niżej, oni teraz już są po maturze, ja dopiero skończyłam 2.klasę, każdy z nas bardzo się zmienił – oni nadal są, choć doszło do nas parę nowych osób. Wiem, że zawsze mogę na nich liczyć.
To dla Was mój powrót z Australii miał sens!!!

Przez te 12 miesięcy odbyłam długą drogę. Chciałabym się z Wami nią podzielić, krok po kroku, miesiąc po miesiącu...


LIPIEC
Rodzinna wycieczka do Francji - najpierw do Paryża, a potem nad Atlantyk z zaprzyjaźnioną rodziną Polaków mieszkającą w Brukseli. Obkupiłam się w Galerie La Fayette... A następnego dnia widziałam się z Edouardem -Francuzem, którego poznałam na Safari w Australii :)

SIERPIEŃ
Warszawska Pielgrzymka Piesza (WPP) do Częstochowy. Byłam pierwszy raz, ale marzyłam o tym całe życie. Moi rodzice chodzili na pielgrzymki jak byli w moim wieku. Niezapomniana przygoda i szkoła życia, z Basią (na zdjęciu) i moją drugą przyjaciółką, Ulą, oraz jej rodziną. Za 4 tygodnie wyruszamy znowu... Ładnie się opaliłyśmy :) Tu ostatniego dnia, podczas wejścia do Częstochowy. Z tyłu widać klasztor i numer naszej grupy.
WRZESIEŃ
Początek roku szkolnego, nowa klasa. Zupełnie inna od mojej poprzedniej. Nie mogę się nadziwić jak bardzo mogą się różnić ludzie jak są tylko o rok młodsi. Zaprzyjaźniłam się z Kasią, po mojej prawej, z długim warkoczem. I tak na przerwach nadal trzymałam się z moją starą klasą, gdzie zostawiłam przyjaciół.


PAŹDZIERNIK
No dobra, trochę oszukuję... To było pod koniec września. Ale z października mam tylko zdjęcie paczek z Australii z moimi ostatnimi rzeczami oraz zdjęcia z Ulą, których nie mam zamiaru publikować, więc sami przyznacie, że o wiele milej jest Wam patrzeć na to zdjęcie. Wybrałam się na ostatnią zieloną szkołę mojej starej klasy - do Krakowa i w góry Najlepszy wyjazd pod słońcem. Z nimi zawsze są najlepsze wyjazdy pod słońcem :D
LISTOPAD
Odwiedziła mnie Jodie, moja pierwsza australijska host siostra. W roku 2011 była na swojej wymianie w Niemczech - tak blisko, że nie mogłyśmy się nie spotkać! Miałyśmy dla siebie tylko 3 dni, ale byłyśmy w mojej szkole, w Wilanowie, na Starym Mieście, w centrum, w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Muzeum Kopernika... Tu my przy słynnej, jedynej palmie w Warszawie (albo i nawet jedynej w Polsce). Jodie na pewno zapamięta z Polski... PIEROGI. Dosłownie się w nich zakochała. Jednego wieczoru przyrządziłyśmy też tradycyjną australijską baked dinner i (uwaga!) sticky date pudding!!!

GRUDZIEŃ
Wigilia klasowa i, co ważniejsze... Wigilia. Prawdziwa, w domu, z rodziną ze strony mamy, najpiękniejszą choinką świata w naszym salonie. A po Wigilii kolędowanie przy akompaniamencie pianina i gitary, i tamburyna, i keyboardu (flet nie pamiętam czy był w tym roku). I brak siły na Pasterkę... Potem 31 grudnia sylwester z maturzystami. Oj, to była impreza, cały rocznik. Tańczyłam do samego rana!


STYCZEŃ
Moja 18.!!!!!!!! Dzięki Tacie poczułam się jak prawdziwa księżniczka. To on wymyślił, żeby spadł na mnie deszcz z płatków róż. To było... bajeczne. W ogóle udana impreza, z najbliższymi znajomymi. Jednak nadal nie do końca wierzę, że jestem dorosła. Ja? Dorosła? Taka mała Gniecha...

LUTY
Studniówka! Udało mi się przyjść na Studniówkę moich kochanych, Łukasz G. zaprosił mnie jako swoją osobę towarzyszącą. Wszyscy tak pięknie wyglądali... Słowo daję, nie poznałam kilku osób! Kabaret o nauczycielach był świetny. Tańczyliśmy do 5 rano. Ja właściwie przyszłam z dwoma chłopakami... Na nieswoją studniówkę.. Ale to długa historia :D Hahaha.


W lutym też napisałam artykuł o moim roku w Australii, który został opublikowany w Cogito. Mój debiut w prasie... Ale jestem dumna :)

MARZEC
W marcu... w marcu odnalazłam miłość :) Dzisiaj mijają dokładnie 4 miesiące odkąd jesteśmy razem. I jak tu myśleć o powrocie do Australii skoro tutaj mam takiego kochanego Franka?
KWIECIEŃ
Pod koniec kwietnia klasy maturalne odeszły ze szkoły. Bałam się tego dnia. Nie było tak źle... Chociaż teraz jest pusto na korytarzach i bardzo mi ich brakuje, bo czasem nie ma do kogo się odezwać na przerwie. No, może trochę płakałam. Liceum bez nich to nie jest to samo. Tutaj z Maryjką i Piotrkiem nad Wisłą, dalej Marcin i Karolina, a poza kadrem dziesiątki Władysławiaków, którzy właśnie skończyli szkołę.

MAJ
W maju praktycznie wcale nie było nauki. Najpierw długaśny weekend majowy (wielkie trzymanie kciuków za maturzystów; nie chwalę się, ale przewidziałam Dziady na maturze z polskiego; jakbym tak mogła przewidzieć o czym ja będę musiała pisać za rok!), a potem zielona szkoła w Bieszczadach. Tego dnia z którego pochodzi zdjęcie mieliśmy grę terenową - w  9 osób bez żadnego opiekuna przemierzaliśmy okolice Komańczy, by odnaleźć wyznaczone punkty i wykonać zadania. Było super! Najlepszy dzień wycieczki. Zwłaszcza naleśniki w schronisku i bieganie po polu.
CZERWIEC
Cały czerwieć minął pod hasłem Euro2012. Dzielnie kibicowaliśmy Polakom w Strefie Kibica - tak długo, jak się dało... Potem Czechom, Grecji (...) Hiszpanii. 4:0 w finale. Wow. Uważam, że Euro2012 to była świetna impreza. Wielu kibiców-obcokrajowców zakochało się w Polsce i na pewno tu wrócą. Także cały kraj się zmienił, w Warszawie - odnowione dworce, nowy piękny stadion, wszystko takie ładniejsze, przyjemniejsze, bardziej dla ludzi.

I w ten sposób dotarliśmy do lipca. Nawet nie mam jeszcze zdjęć z tego miesiąca. I prawdę mówiąc odkąd wróciłam robię bardzo mało zdjęć - uwierzcie, dokumentowanie każdego dnia życia przez rok jest dość męczące. Ciekawa jestem, czy jacyś czytelnicy tu nadal zaglądają...?

Dziękuję wszystkim, którzy czytali bądź czytają tego bloga. Pod poprzednią notką znalazł się komentarz, możecie sobie spojrzeć, dzięki któremu mam pewność, że ten publiczny pamiętnik miał swój sens.
Do napisania (może)! <3

czwartek, 22 grudnia 2011

Ostatni dzień w MCS

1/7/2011
Niestety w końcu nadszedł ten dzień, gdy musiałam się pożegnać z moja ukochaną szkołą Merriwa Central. Każdy uczeń, który opuszcza szkołę musi zebrać podpisy wszystkich nauczycieli na takiej niebieskiej kartce – widok kogoś z blue slip jest zawsze przygnębiający... Wszyscy po kolei – Mrs Hegarty, Marchy, Mrs Myer, Miss Hopkins i Mr Johnston jako Deputy Principal, podpisali moją blue slip. I potem nadszedł czas na pożegnania.


To był świetny dzień, też dlatego, że kończył on Term 2, a jak zwykle ostatniego dnia semestru nie było normalnych lekcji. Z samego rana mieliśmy Year Meeting, a na nim zorganizowane przez Mrs Hegarty „Aggie’s Farewell“. Leanne upiekła mi ciasto. Zobaczcie!


Później na lekcji SLR graliśmy w squash’a – taki trening przed głównym meczem, wiecie. Po lunchu miał się odbyć mecz nauczyciele vs uczniowie Year 12 – no jak mogłabym nie wziąć udziału w czymś takim!

A, żebym nie zapomniała. Jeżeli ktoś mnie śledzi na Facebook’u (stalker!!), to na pewno zauważył, że nazywam moją koleżankę Leanne „Spider-Leanne“. Teraz wyjaśni się tajemnica. Otóż tego ostatniego dnia szkoły byłyśmy z Leanne w łazience. Jak wychodziłyśmy, Leanne nagle wskoczyła na kratę robiącą za drzwi i udawała Spidermana... Śpiewała „Spider-Leanne, Spider-Leanne!“ Hahaha! Miałam taki atak śmiechu po tym! Od tamtej pory nazywam ją Spider-Leanne i te słowa dołączyły do naszych prywatnych żarcików, a zebrało się ich sporo. :D


Nadszedł czas na mecz. Wielki mecz! Year 12 nie zostało już dużo czasu w szkole, więc mogli się odegrać na nauczycielach. Tym razem już nie było takich akcji jak poprzednio (pamiętacie jak Isaac podstawił nogę nauczycielowi matmy i dostał za to uwagę, którą zjadł Jared? xDD), ale też było mnóstwo zabawy. Po kolei każdy wybijał pałką piłkę, a nauczyciele ją łapali, rzucali, potem na odwrót... Ja sama miałam piękny run na sam koniec. Długo nie udało mi się wyjść z naszej bazy, ale przy ostatniej próbie wybicia piłki, tak, hm, trochę to naciągnęliśmy, ale wszyscy krzyczeli żebym biegła, więc pobiegłam. A co, exchange studentowi się nie pozwoli? Dobiegłam do pierwszej bazy. Później oszukiwałam – jak nauczyciele odrzucali i nie patrzyli, ja biegłam do następnej bazy. Najgorzej było przy Marchy’m, dobry jest. Ale było śmiechu... On stał przy przedostatniej bazie i musiałam przebieć tylko ten ostatni kawałek. Udało mi się może za piątym razem! Biegłam ile sił w nogach, a na samym końcu była śliska trawa i trochę błota. Przepięknie się poślizgnęłam i wpadłam... prosto w ramiona Toma. Mój bohater! I to był koniec meczu, a uczniowie WYGRALI! Wszystko dzięki mnie, oczywiście. Hahaha! Dobra, może dzięki Jaredowi, który musi być zawsze we wszystkim najlepszy :P Zabawa była przednia. Potem ostatnie uściski, pożegnania... I koniec australijskiej szkoły. Pozostają wspomnienia. Będę za wszystkimi tęsknić! Za nauczycielami równie co za uczniami.

Pat, ja i Mike
albo Mike, ja i Pat
żartuję. Mike to ten z prawej :D


"I'm not a pillow!"
ja i Manda oraz Eli - nasza poduszka <3



Wieczorem była szybka akcja, bo Leanna chciała koniecznie zorganizować mi pożegnalną kolację. Miał być cały nasz rocznik, potem nastąpiła zmiana – tylko Leanne i Jared, ale w końcu i Jared nie mógł... Więc napisałyśmy do Eli’a, wiedząc, że mieszka na farmie poza miastem i tak naprawdę nie wierzyłam, że mógłby przyjść. A udało się! Jego mama (wspaniała kobieta, naprawdę, zresztą jest Niemką, przeprowadziła się do Australii gdy miała naście lat) zaproponowała, że podwiezie go do Merriwy. Poszliśmy do pub’u i zamówiliśmy chicken parmigiana, mniam. Ciągle się wygłupialiśmy i naprawdę nie wiem, co sobie o nas myśleli ludzie przy innych stolikach... Szczerze mówiąc mało mnie to obchodzi. Świetnie się bawiłam z moimi przyjaciółmi i to się liczy. Eli to mój przyszły Australijski mąż! Mówiłam Wam? :D




<3 <3



sobota, 10 grudnia 2011

Moi nauczyciele w MCS (Merriwa Central School)


           Witajcie po długiej przerwie! Wiem, że już od wielu miesięcy jestem w Polsce, jednak widmo nieskończonnej opowieści australijskiej ciągle nade mną krąży... Dlatego skończę tego bloga. Usłyszycie o moich ostatnich dniach w kraju Down Under. Obiecuję!
W tej notce chciałabym opisać moich kochanych nauczycieli z Merriwa Central. Relacje między uczniem, a nauczycielem w Australii są bardzo różne od tych w Polsce. Tam jest mniejszy dystans, nauczyciel jest praiwe na równi z uczniem – zwykle siada z klasą przy jednym stole, blisko (a nie jak u nas że góruje nad wszystkimi), uczniowie często nazywają nauczycieli po imieniu, rozmawiają z nim o wszystkim (nauczyciele zwykle wiedzą kto ma akie problemy miłosne i co uczniowie robili w weekend, kto wygrał ze swoją drużyną w rugby, a kogo ulubiona drużyna przegrała...). Dzięki temu na lekcji nie ma takiej atmosfery nerwów oraz strachu przed nauczycielem, co uwierzcie mi, może mieć duży wpływ na samopoczucie ucznia... Zresztą sami o tym wiecie.
A teraz poznajcie moich nauczycieli!

Mr March
Zdecydowanie mój ulubiony nauczyciel z MCS. Uczył mnie angielskiego i historii starożytnej. Dużo się od niego dowiedziałam, a i ja go wiele nauczyłam... Chociażby słowa, którego nie znał! Omawialiśmy wiersz Diane Levertov i w jednym z nich kilka wersów zaczynało się od tego samego wyrazu. Powiedziałam, że takie zjawisko stylistyczne, to anafora, mając nadzieję, że po angielsku będzie brzmiało podobnie jak po polsku... Szybko zerknęłam do słownika, który leżał na półce w sali i rzeczywiście! „Anaphora - the repetition of a word or phrase at the beginning of successive clauses” Tak! Jared i Kristen mieli ubaw do końca roku, że taka mała dziewczynka z Polski znała słówko angielskie, o którym nigdy nie słyszał ich australijski nauczyciel angielskiego… Dzięki temu dobrze je zapamiętali, kto wie, może przydało im się w HSC (Higher School Certificate, australijski odpowiednik matury). To właśnie panu Marchowi (ale to śmiesznie brzmi jak się odmienia) opowiadałam wszystkie ciekawostki na temat Polski, zawsze wszystko go ciekawiło… Na jego lekcjach można nawet było spać – no, tylko jak oglądaliśmy film. I to tylko Jaredowi się zdarzało. Raz nawet zaczął chrapać! I to właśnie z p.Marchem miałam zrobić dowcip Jaredowi na prima aprilis. A, zapomniałabym o najważniejszym – wszyscy mówią na tego nauczyciela ‘Marchy’, to ksywka z jego nazwiska. I tak codziennie… ‘Hi, Marchy!’

Mrs Myer
Nauczycielka biologii. Ma fioła na punkcie kotów. Jak raz przeprowadzaliśmy sekcję na kilu organach owcy, to pod koniec lekcji pokroiliśmy serce, żeby mogła je dać swoim kotkom! Dużo jej zawdzięczam – to ona zaproponowała, żebym pojechała z jej klasą do Sydney, tak samo z Peer Support Camp. Była wychowawczynią Year 11 (teraz już Year 12). Na prima aprilis Jared złapał mysz do pudełka i zapakował dla niej jako prezent (mieliśmy akurat małą plagę myszy w szkole i calej Merriwie)! Uczyła mnie biologii, czyli najwspanialszego przedmiotu pod słońcem. Poza tym mnie uwielbiała. Na koniec roku napisałam egzamin z biologii najlepiej z całej klasy, wyprzedziłam nawet Jareda! Na pożegnalnej karcie napisała mi “(…) and most importantly you engaged in classroom work. Who else would make a green plasticine food chain when they were supposed to be modeling meiosis? Who is going to challenge Jared to answer the question first in Biology?” Ta kartka stoi teraz na mojej szafce nocnej.

Mrs Hegarty
Year Adviser, czyli moja wychowawczyni. Podczas mojego pierwszego dnia w szkole pomagała mi wybrać przedmioty i to ona poleciła mi klasę angielskiego pana Marcha, mimo że to Advanced English. Uczy Business Studies, więc spotykałam ją tylko na terenie szkoły oraz w piątki rano na year meetings. Zawsze była chętna do pomocy mi, spotykałam ją też czasem pozaszkolnie na jakichś imprezach – miała wspólnych znajomych z moimi host rodzinami, więc poznałam też jej męża oraz córkę i syna. Mieszka daleko za miastem, chyba nawet daleko za Cassilis jeśli dobrze pamiętam, prawdziwa farm girl ale z wielką elegancją. Często w piątki przynosiła dla naszego rocznika czekoladowe ciasto! Na mój ostatni dzień w MCS zorganizowała małą imprezkę w Room 5 (ale o tym w kolejnej notce).

Mr Creamer
Nauczyciel Hospitality, czyli gotowania. Nie chodziłam na jego zajęcia (były w tym samym bloku co PD/H/PE), ale spotykałam go codziennie rano podczas Roll Call. Moi nauczyciele Roll Call (Room 4) się zmieniali – najpierw mieliśmy panią od plastyki, potem przystojnego pana od w-f’u, a pod koniec roku właśnie pana Creamera. Prawie codziennie Jared się z nim kłócił który klub rugby league jest najlepszy.

Mr Johnston
Czyli Johnno. Zastępca dyrektora i ulubieniec wszystkich uczniów. Nic dziwnego, jest trenerem naszej drużyny rugby i prawie codziennie podczas lunch break gra w touch. Zawsze jak z nimi grałam, to Johnno starał się, żeby podawali mi piłkę ‘Pass the ball to Aggie!’. Jest nauczycielem j.angielskiego, Standard English. Strasznie wesoły gość i ma rozwiązanie na każdy problem. Był z nami na Peer Support Camp I nigdy nie zapomnę, jak razem z chłopakami i Jade zrobili sobie konkurs na jedzenie dziwnych rzeczy, typu lody waniliowe z keczupem itp… Fu! Rugby to jego ukochany sport, jego brat chyba jest trenerem jakiejś drużyny. A w sezonie touch grał razem z Jaredem w drużynie Purple Peole Eaters! Johnno zawsze we mnie wierzył i starał się, żebym dobrze wspominała mój pobyt w MCS. Z pewnością mu się to udało!

Miss Moore
Już teraz Mrs ?, jejku, nie wiem jak ma na nazwisko jej mąż. Chociaż Jodie zawsze mówiła na nią Morris. Miss Moore to najżywsza osoba jaką znam. Uczyła mnie w-f’u i PD/H/PE; zawsze miała w sobie tyle pozytywnej energii, poza tym była śliczna I wysportowana, każdy ją uwielbiał. Można było sobie z nią pożartować i po prostu sprawiała wrażenie koleżanki. Razem z Jodie I Di chodziłyśmy we wtorki i czwartki na zajęcia fitness, które prowadziła… Potrafiła dać niezły wycisk, bo czasem przez zakwasy nie miałam siły iść na kolejne zajęcia w tym samym tygodniu. Przed wakacjami odeszła z naszej szkoły, w ogóle z zawodu nauczyciela, na jakiś czas. Żeby wziąć ślub i odpocząć, spędzić czas z nowym mężem… Widziałam zdjęcia z jej ślubu. Są przepiękne, a Miss Moore wygląda na taką szczęśliwą!





Miss Hopkins
Nowa nauczycielka sztuki. Była super, pozwalała mi robić co chcę na lekcjach I nie miała wielkich pretensji do wszystkiego jak to nasza poprzednia nauczycielka (mimo że tamta też nie była zła). Po prostu Miss Hopkins miała w sobie tego młodego ducha (no tak, sama była młoda) i dużo radości. Nie spędziłam z nią zbyt dużo czasu, bo doszła do MCS jakoś w moim ostatnim semestrze. Jednak zdążyła nas zabrać na jednodniową wycieczkę z galerii sztuki w Newcastle! Wszystkim się bardzo podobało, myślę, że to szczególne błogosławieństwo dla Leanne, która kocha sztukę i sama jest niezłą artystką, a nigdy wcześniej nie była w galerii… Dacie wiarę? Wyobraźcie sobie jak bardzo się cieszyła.


Mr Martin
Nauczyciel Woodwork, więc nie uczył mnie. Za to często był moim nauczycielem-opiekunem podczas sportu, czy było to pływanie czy tenis. Pewnego dnia obrał sobie za cel nauczyć mnie skakać do wody na główkę. Zawsze się tego bardzo bałam, niestety mam zbyt dużą wyobraźnię i wiem, co może mi się stać… Jednak po wielu próbach i słuchaniu porad od pana Martina oraz uczniów (wszyscy tam potrafią skakać na główkę, pff, no a jak; szczególnie Eli, który ciągle się popisywał!!), po kilku skokach na patelnię, uwierzcie że wyczłapywałam się z basenu cała obolała… Udało się! Nauczyłam się skakać na główkę i przezwyciężyłam swój lęk. Mr Martin tuż przed moim wyjazdem poprosił mnie, żebym kupiła mu w Europie taką wielką futrzaną czapkę. Jedyny warunek – ma nie być “Made in China”. Wręczył mi kopertę z dolarami i adresem. Jeszcze nie kupiłam. Ktoś wie, gdzie można dostać fajną?





To by było na tyle. Oczywiście nie opisałam wszystkich nauczycieli z MCS, skupiłam się na tych mi najbliższych. Bo jest jeszcze przecież pan dyrektor Mr Noonan, milutka pani od zajęć na farmie, przystojny pan od w-f’u I jego żona – nauczycielka chemii i przyrody, wielu nauczycieli, z którymi mieliśmy zastępstwa, kochana pani od biblioteki i nauczycielka angielskiego – Mr Dorney (to jest prawdziwie złota kobieta), Miss King, która uczyła mnie PD/H/PE i SLR gdy Miss Moore odeszła, a także wiele nauczycieli, z którymi mieliśmy różne zastępstwa, no i panie w sekretariacie, m.in. mama Megan – Mrs Whiteman i siostra Katerine (mojej host szwagierki u Goodearów).
Jednak widzicie, jakich wspaniałych nauczycieli miałam. Nauczycieli? Bardziej przyjaciół, albo takich patronów, z którymi można się i pośmiać, i czegoś nauczyć.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

W australijskiej stolicy

25-27/6/2011

Mam piękne zaległości. Nie ma to jak pisać o czymś na blogu po 2 miesiącach. Gdy już znajduję się po drugiej stronie świata. Ale wiecie co? Mam wrażenie jakby australijski czas płynął inaczej. Jakby moje australijskie myśli i wspominki miały inny wymiar. Czas leci tak szybko, przecież kto by uwierzył, że od wielkiego wspaniałego Safari minęło pół roku?! Niedawno dostałam emaila od Helen i przez długi czas nie mogłam się zebrać, by odpowiedzieć. Tyle mam do opowiedzenia. Dopiero gdy zaczęłam pisać, zorientowałam się, że Helen wysłała go jeszcze przed zakończeniem wakacji! To wariactwo! Tak mnie pochłonęła szkoła, że Australia zajmuje coraz mniej myśli w mojej głowie.

Ale powracając do tematu. CANBERRA. Nie, ani Sydney, ani Melbourne nie są stolicami Australii. Chciały być, ale kłóciły się między sobą, więc zdecydowały się wybudować miasto od nowa (były tam wcześniej plemiona aborygeńskie) i tak powstała Canberra. Canberra to dosłownie „miejsce spotkania“. Zach (syn Helen, którego po prostu uwielbiam!) wyprowadził się tam w styczniu, więc nie pozostawało mi nic innego jak namówić Helen i Marka, abyśmy go odwiedzili. Poza tym wypadało zobaczyć stolicę kraju, w którym przebywałam przez rok.

Wielu ludzi ma zastrzeżenia do Canberry – że to takie sztuczne miasto, wszystko jest obmyślone, proste, geometryczne. Jednak może się spodobać osobom, które zawsze muszą mieć wszystko ułożone na biurku pięknie pod kątem prostym... takim jak ja. Czyli Canberra zrobiła na mnie dobre wrażenie :)

Widok na Canberrę. Wszystko geometrycznie ułożone w przestrzeni.

Jest tam dużo muzeów – odwiedziłam the National Museum, War Memorial oraz Canberra Museum. Chociaż powinnam była zacząć od pierwszego miejsca, do którego się udałam (najważniejszego) – siedziby parlamentu!

the National Museum
z Zach'iem jako więźniowie z czasów, gdy do Australii zsyłano przestępców z Wielkiej Brytanii :D
kangury w australijskim wojsku w Egipcie
kaplica w War Memorial
ponoć najlepiej ogląda się kaplicę i jej witraże leżąc na podłodze...
ja i Mark
widok z War Memorial na the Parliament House
tzw. Ambasada Aborygeńska
Skoro ta ziemia należy do wszystkich Australijczyków, czemu by nie zamieszkać w namiocie przed starym budynkiem parlamentu...
Parliament House jest pięknym budynkiem. Wiecie, co jest w nim najbardziej zachwycającego? Wiele elementów budynku jest zainspirowanych naturą endemiczną Australii, i tak w głównym holu kolumny przypominają drzewa eukaliptusowe, a sala sejmowa jest w zielonym kolorze tychże drzew. Na dole, tam, gdzie przechadzają się politycy, jest duża fontanna, która swoim szumem zagłusza ich rozmowy, by nie było ich słychać na innych piętrach. Warto wspomnieć, że ustrojem kraju jest monarchia konstytucyjna (Australia należy do Zjednoczonego Królestwa), a aktualną panią premier jest Julia Gillard.

sala obrad sejmu
 

Hahahahahahahahahahhahahahahahahahahahahahahahahahhahhhaha!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Właśnie przypomniało mi się coś z naszej wizyty w parlamencie. Po zwiedzaniu poszliśmy do kawiarni na jednym z wyższych pięter budynku i usiedliśmy z kawą na werandzie. Wypiliśmy kawę, pogadaliśmy i Mark z Zach’iem polecieli na mecz. Zostałam sama z Helen. Był tam taki znak, trochę mnie śmieszył, bo miałam już parę przygód z magpies... Nie uwierzycie, ale w momencie, gdy wchodziłyśmy do środka za nami szybko wleciała magpie. Kelner próbował ją wygonić, ale ptak poleciał wgłąb parlamentu. I tak oto mała Aggie z Polski wpuściła magpie do najważniejszego budynku Australii :D Gdy później opowiadałam to Leanne, miałam wielki atak śmiechu, myślałam że się uduszę!!!

godło Australii na czubku budynku Parlamentu
Wspomniałam o meczu. Bo Zach gra w rugby union. To druga odmiana rugby, inna od tej, w którą gra Jared abo Bailey (rugby league). Nie mogło nas zabraknąć na rozgrywce! Podobała mi się ta część gry, gdy zawodnicy podnoszą jednego ze swoich kolegów do góry i ten musi złapać piłkę zanim zrobi to przeciwna drużyna – coś jak nasz aut, ale w ciekawszej wersji (dopiero w Australii zorientowałam się, jak bardzo adekwatne jest słowo „aut“ <- „out“ haha). Rugby union ponoć nie jest, ale wydaje się bardziej brutalne od rugby league. Tam wystarczy powalić przeciwnika na ziemię, a tu też trzeba walczyć o piłkę... I teraz pytanie, od kiedy piłka nożna jest taka męska? Rugby to dopiero sport dla prawdziwych facetów!

mecz rugby union
Spędziłam w Canberze wspaniały czas. Oprócz zwiedzania, poznałam także wielu ciekawych ludzi, m.in. wykładowcę z ANU (Australian National University) - przyjaciela Helen, oraz studenta, kolegę Zach’a, dorabiającego sobie w zoo, który jest zafascynowany swoją pracą i środowiskiem. Podczas pobytu w australijskiej stolicy szukałam tam śladów Polski. Znalazłam kilka – ambasadę polską, naszą narodową flagę w centrum miasta oraz mundur żołnierza polskiego z czasów II WŚ w War Memorial.
Ambasada Polski w Australii

Wielkie DZIĘKUJĘ dla Zach’a, która zaprosił nas do swojego domu! <3


Zach, Helen, ja i Mark <3
Ostatnia przygoda w Canberze... Złapaliśmy gumę! Na termometrze ok. 0 stopni C

wtorek, 26 lipca 2011

Ostatnie spotkanie Rotary


21/6/2011

Jeszcze tak niedawno Bill i Barry razem ze Steph odbierali mnie z lotniska w Sydney, gdy to pierwszy raz chodziłam po globie ziemskim do góry nogami. Teraz Bill jest dla mnie przyjacielem, takim dobrym dziadziusiem, a wygląda jak święty Mikołaj... Nadszedł czas na pożegnanie z moim kochanym Klubem Rotary, którego członkowie stali się częścią mojej wielkiej wspaniałej australijskiej rodziny.

mój kochany Rotary Club of Merriwa <3
Przygotowałam paruminutowy speech oraz film ze skrawków, które nagrałam podczas mojego pobytu w Australii. Nie dali mi zbyt dużo czasu na przedstawienia, bo w ten wtorek żegnaliśmy też dwóch krótkoterminowych exchange studentów z Nowej Zelandii oraz Zoi, na trzy miesiące - która tym razem miała mieszkać u Becci.

Kyle oraz ja, Becci i Zoi
To była Ladies‘ Night, czyli byli zaproszeni goście – wszystkie moje host rodziny się pojawiły. Każdy z gości musiał mieć na głowie czapkę lub kapelusz, bo Rotary zbierało pieniądze na jakiś cel charytatywny w związku z Hat Day w najbliższy piątek.

wszystkie moje host rodziny - Nixons, Whales, Goodears, Inders & McNaughts <3
Po Kiwich zrobiłam swoją prezentację. Na koniec tak się wzruszyłam, że się popłakałam... Tak bardzo kocham tych ludzi, cały mój rok był naprawdę wspaniały. Cieszyłam się każdą chwilą w Australii i starałam się ją wykorzystać na maksa.

Dostałam od Rotary wielką torbę z prezentami – główną niespodzianką był scrapbook o całym moim roku! Jest nieziemski! Nigdy nie miałam nic takiego, nie mogę się doczekać aż dojdzie w paczce (nie zmieścił się w mojej walizce, jak większość moich pamiątek), Elaine wykonała kawał świetnej roboty.

Bill przyszedł w czapce ze State of Origin, którą sam kupił na drugim meczu (SoO składa się z trzech meczów futbolu pomiędzy NSW, a Queensland) – prawie nie noszona, bo nie było zimno. Postanowił ją wylicytować, a pieniądze dodać do zbiórki z okazji Hat Day. Ktoś dał za nią... $50! To był chyba Dennis, ale głowy nie dam. Po kolacji podszedł do mnie i wręczył mi tę właśnie czapkę. „Masz, na pamiątkę!“ Nie zdejmowałam jej przez cały wieczór!

Jak już się żegnałam z ludźmi – wielu z nich od tamtej pory już nie zobaczyłam, podeszła do mnie też mama Jareda, która organizowała tam catering. ‘I will really miss you, Aggie’, powiedziała, przytulając mnie. ‘But nothing as my big boy will.’