sobota, 28 sierpnia 2010

Orientational weekend for inbound students



W zeszły piątek weekend zaczął się dla mnie wcześniej, bo już po czwartej lekcji wyszłam ze szkoły. Nadchodziła długo wyczekiwana chwila, czyli weekend orientacyjny dla wszystkich exchange student’ów z mojego dystryktu, D9670.

Pod szkołę podjechał Mark, w swoim białym ute, wpadliśmy na chwilę do sklepu Di, żeby zabrać moją torbę z jej samochodu i w drogę do Muswellbrook! A czemu tam? Przecież spotkanie miało być w Belmont, Newcastle. Jednak do miejsca docelowego miałam dojechać z Maxem, exchange studentem, który mieszka w Muswellbrook. W tym miasteczku oddalonym o godzinę drogi od Merriwy zaszliśmy z Markiem do fast food’u i zjedliśmy lunch. Później spotkaliśmy się z Maxem i jego host rodziną. Max – wysoki, szczupły, z burzą blond loków na głowie (nie uwierzycie, parę razy większą niż mojego brata!), na początku trochę się krępował i nie gadaliśmy zbyt wiele. Z każdą chwilą jednak czuliśmy się coraz swobodniej. W połowie drogi host mama Max’a włączyła radio z CD, australijskie country! Płyta jej brata – piosenkarza, a potem John Williamson... Build me a home among the gum trees brzmi w mojej głowie aż dotąd, uwielbiam tę piosenkę, hahaha.:D

Pięć minut przed piątą dojechaliśmy do Belmont i poznaliśmy się z resztą exchange student’ów. 16 wymieńców z 16 krajów. Coś niesamowitego! Zapowiadał się weekend pełen zabawy. Exchange students nigdy się nie nudzą...

od lewej: Polska, Japonia, Francja, Hiszpania, Finlandia, USA, Szwajcaria, Niemcy, Szwecja, Meksyk
Zakwaterowaliśmy się w domkach kempingowych, po 4-5 osób w każdym. Były trzy domki dla dziewczyn i jeden dla chłopców. Ja mieszkałam z Beizą z Turcji, Manon z Belgii i Momoką z Japonii.

Po kolacji z grilla (było okropnie zimno! UGG boots bardzo przydatne, mhm) mieliśmy spotkanie z fanem gadów, który, jak się po chwili okazało, przyniósł swoich podopiecznych ze sobą... Był żółw z wężową szyją, jaszczurka z milutkimi kolcami, inna jaszczurka, która miała dwie głowy! (jej ogon wygląda identycznie jak głowa), mały pyton „dziecięcy“, bardzo jadowity wąż w pudełku, wielki pyton... I to wszystko lądowało na naszych kolanach, ramionach, głowach...:D Oczywiście oprócz tego węża w plastikowym pudełku. Wcześniej, jak pewnie wiecie, okropnie bałam się węży. Od momentu, gdy poczułam skórę pytona na mojej szyi, ten silny kręgosłup i ogromne mięśnie... Ach! Teraz je niezmiernie podziwiam. To wspaniałe stworzenia.

dwugłowy jaszczur i Owen (Kanada)
Momoka (Japonia)


Max (Austria)
Marcell (Węgry)
Idoia (Hiszpania)


Następnego dnia wszyscy wstaliśmy niewyspani, ale cereals and toasts nas obudziły. Zaczęliśmy lekcję Australian English.
-       - G’day, mate! How ya goin‘?
-       - Not much.

I takie tam inne. Bloke, sheila, footy, barbie... O 10.30 czas na morning tea i Tim Tam’s! Wszyscy się na nie rzucili. Najwspanialsze czekoladowe ciasteczka pod słońcem. Gdy już się najedliśmy ciastek, brzuchy nam urosły, wskoczyliśmy do busika i pojechaliśmy na plażę! Ta czekał na nas ratownik, który przeprowadził lekcję na temat bezpieczeństwa na plaży, w wodzie, podczas surfowania, pierwszej pomocy... Namówiliśmy p.Bentley’a (chariman naszego dystryktu, zajmował się nami przez weekend), żebyśmy weszli na samą plażę na parę minut, żeby porobić sobie zdjęcia. To był pierwszy raz, gdy postawilam bosą stopę na australijskim piasku! I w australijskim oceanie.
chłopcy
wysoki Max :PP

Szwecja, Niemcy, Belgia, Polska



Ale to nie koniec przygód. Właściwie to dopiero początek. Po lunchu pojechaliśmy do Adventure Park (razem z Momoką się spóźniłyśmy i nikogo z grupy już nie było, p.Bentley musiał zawieźć nas na miejsce!). To był wielki park, z wysokimmi drzewami połączonymi mostkami, linami... Taki „małpi gaj“. Ogromny! Założyliśmy uprzęże i zaczęliśmy wspinaczkę.

Przeszłam szlak zielony, niebieski i czerwony. Na czarny nie starczyło mi sił. A to wszystko przez Tarzan Jump. TO BYŁO COŚ! Stałam na podeście z 15 metrów nad ziemią. Stałam przez pięć minut, nie mogąc się zdecydować, czy skoczyć, czy pójść prostszą ścieżką. Przyciągnęłam do siebie linę i... skoczyłam, prosto na wielgachną „pajęczynę“ zrobioną ze sznurów. Ręcę przesunęły się po linie i po chwili bardzo piekły. Wrzeszczałam. No proszę, to było przerażające! Tak jakby skakać w przepaść, ale nagle czegoś się złapać i mocno trzymać. Serce mi stanęło. Chwilę później było po wszystkim, ale strasznie kręciło mi się w głowie. Poczułam się strasznie zmęczona, psychicznie. Cała się trzęsłam. Ale jednocześnie byłam z siebie bardzo dumna. Zrobiłam coś odważnego, wbrew zdrowemu rozsądkowi, coś co było odjazdowe, i użyłam tego przymiotnika wiedząc, że jest już obciachowy.



Kiedy przyszliśmy na kolację, zauważyliśmy naszych kolejnych gości. Była to rodzina Aborygenów. Dziadkowie i wnuczki. Zaczęliśmy od rzucenia się na pizzę. Chłopcy zjedli po piętnaście kawałków! Naprawdę nie wiem gdzie oni mieszczą to jedzenie. Po posiłku ustawiliśmy krzesła w półokręgu, okryliśmy zmarznięte nóżki kocami i nastawiliśmy uszu, aby posłuchać aborygeńskich opowieści. Dziadek mówił szybko i niewyraźne, zauważyłam, że wielu exchange studentów odpłynęło myślami. Ja jednak starałam się wyłapać każde słowo. Dziadek trochę wspomagał się gestami – skakał jak kangur, wymachiwał rękami jak ptak, udawał strusia... Ciarki przechodziły mi po plecach, bo wiedziałam, że to magiczna chwila. Później zasiedliśmy do stołu i zaczęliśmy malować obrazy pełne symboli rdzennej ludności Australii.



Zapewne nie zdziwicie się gdy powiem, że jak nadszedł czas wolny, zebraliśmy się w jednym domku i gadaliśmy, słuchaliśmy muzyki, wymienialiśmy się przypinkami z naszych krajów, wygłupialiśmy się, przysypialiśmy...

z Momoką
Momoka (Japonia) i Marcell (Węgry)











W sobotę przyszliśmy na śniadanie ze spakowanymi torbami. Po płatkach na mleku i tostach pomaszerowaliśmy do Sailing Clubu, gdzie spotkaliśmy się z naszymi counsellorami i host rodzinami. Było krótkie wprowadzenie, później wykłady, rozmowy, poranna herbatka (i kawa!) i pyszne muffiny, film z Safari 2008 (3-tygodniowa wycieczka po Australii, teraz nazywana Capricorn Ramble), lunch, 2-minutowe przemówienia każdego z exchange students...
Idoia (Hiszpania)

Kanapka! xD











Byłam bardzo dumna z Merriwy, bo choć jest najmniejszym miastem, wystawiło największą reprezentację – była Helen i Mark Whale’owie (counsellorka), moja pierwsza host rodzina (Di i Mark Inder’owie) i moja ostatnia host rodzina (Eva i Max McNaught’owie). W drodze powrotnej razem z Inderami odwiedziliśmy ich córkę Kirsty studiującą w Newcastle.

W poniedziałek zrobiłam sobie wagary, musiałam odespać weekend! Wróciłam naprawdę zmęczona. A czekało mnie wiele pracy do szkoły, bo nadchodził tydzień oddawania Assessment Tasks.

1 komentarz: