czwartek, 28 października 2010

Girls‘ Night


Ostatniej nocy nie spałam zbyt dużo. Ale nie narzekam, wszystkie bawiłyśmy się świetnie!
Ja, Jodie, Katherine i Nakita – exchange student ze Stanów sprzed dwóch lat, zorganizowałyśmy sobie girls‘ night.

Ale od początku. Po szkole poszłam „na miasto“ do sklepu Di. Tam po paru minutach poznałam Nakita’ę. Nakite przyjechała na rotariańską wymianę do Merriwy dwa lata temu, na pół roku (jej następne host rodziny były w Newcastle). Bardzo ją polubiłam! Nakita, Jode i Kek były najlepszymi przyjaciółkami. Nieźle się za sobą stęskniły po takim czasie. Nakita przyjechała do Australii na miesiąc, chciała odwiedzić swoich hosts zanim zacznie college. Już jutro ma samolot do Stanów, dlatego girls‘ night wypadło w środku tygodnia. Muszę z dumą przyznać, że przetrwałam dziś w szkole, a Jodie w pracy!

Wczoraj wieczorem poszłyśmy grać w touch football. Mój pierwszy poważniejszy mecz. W Merriwie tydzień temu zaczął się sezon, więc prawie każdy mieszkaniec miasta zapisał się do drużyn. Jest 7 kobiecych grup, około 11 męskich i parę dziecięcych... Mnóstwo ludzi! W środowe wieczory rozgrywają się mecze między drużynami. Na koniec będzie finał.

Moja drużyna nazywa się Bench Warmers. Myślałam, że będę grała razem z Jodie w Di’namites, ale umiejscowili mnie w totalnie nowej grupie. Szczerze mówiąc nikogo tam nie znam. No, oprócz Donny (koleżanka z mojego roku), która zdecydowała się grać trzy dni temu. Kochana.
Prawdziwy touch działa na trochę innych zasadach niż ten, w który gram z chłopakami na przerwach. Dlatego na początku byłam nieco zdezorientowana co do reguł (nie to, że rozumiem tamte zasady gry, bo naprawdę NIE, haha).

No dobra, przegrałyśmy. I to nieźle. Ale nasza grupa się nie zna, nie to co nasi przeciwnicy – Di’namites, oni mieli Jodie i Taylor i w ogóle dobrych zawodników, a ja grałam w to pierwszy raz... Wystarczy usprawiedliwień? Ale i tak było fajnie.

Po touch razem z Jode, Kek i Nakita’ą wsiadłyśmy do samochodu i pojechałyśmy do Nakita’y hosts – państwa Sparrow. Mają ładny, piękny położony dom i basen w ogrodzie (nie to, żebym narzekała) ! Oczywiście nie weszłyśmy furtką. Tu się tak nie robi. Przeskoczyłyśmy przez płot. Ach. Później kolacja – tacos. Były naprawdę pyszne! Było parę minut przed 21:00. Padł pomysł, którego każdy się spodziewał – let’s go swimming in the pool! Przebrałyśmy się w kostiumy i chwilę później stałyśmy owinięte w ręczniki nad wodą, trzęsąc się z zimna. Wskoczyłyśmy do wody. Na szczęście cały dzień świeciło słońce, więc woda była całkiem przyjemna! Sweet ! Och, pięknie by było, gdybyśmy mieli szkolne zajęcia z pływania w środowe wieczory a nie poranki.

Popływałyśmy, powygłupiałyśmy się, porobiłyśmy zdjęcia (jak zdobędę je od Nakita’y, to tutaj wrzucę)...

Jak wróciłyśmy do domu, zaczęłyśmy się objadać ZASŁUŻONYM rocky road. I truskawkami. :D Po kolei wzięłyśmy prysznic i założyłyśmy piżamki.
Do 00:30 gadałyśmy, plotkowałyśmy, Nakita pakowała swoją walizkę...

Kita pakuje walizkę

ja i Kek

Naprawdę było super ! Szkoda, że tego mniej niż po dobie po poznaniu Nakita’y musiałam się z nią żegnać. Za miesiąc Kek przeprowadza się do Newcastle, a w styczniu Jode jedzie do Niemiec... Z tymi dziewczynami najlepiej spędza mi się czas.

Rano wstałyśmy z łóżek. Jode jak nigdy nic zerwała się przed 6:30. Później prysznic, śniadanie... Co tu dużo opowiadać. Pogadałam przy śniadaniu z Johnem Sparrow’em. To Rotarianin, spotkałam go parę razy na spotkaniach klubu Rotary. Śmieszny gość.

Pojechałyśmy do miasta i udało nam się namówić kelnerkę w piekarni, żeby zrobiła nam karmelowe latte. Pożegnałam się z Nakita’ą i poszłam do szkoły.

A, bym zapomniała. Dzisiaj mija 3 miesiące od dnia, gdy wsiadłam do samolotu w Warszawie. Hurray ? :D

poniedziałek, 25 października 2010

Weekend u Whale’ów


Nareszcie udało mi się spędzić trochę czasu z Helen, moją counsellork’ą. A to ja nie miałam czasu, a to jej nie było w domu... W ten weekend się udało.

Di odwiozła mnie do domu Whale’ów w piątek po szkole. Przyjechałyśmy tuż za Markiem, mężem Helen. Pierwsze, co zrobiłam, to zasiadłam do pianina. Stęskniłam się za graniem, ostatnio miałam szansę trochę poćwiczyć w wiosenne wakacje. Teraz są egzaminy HSC w szkolnej auli, więc nie mogę korzystać z tamtejszego pianina. Helen była w Newcastle i miała wrócić dopiero w piątek ok.19.30, więc pogadałam z Markiem. Obżeraliśmy się jego ulubionymi czipsami.

Gdy Helen wróciła, zrobiliśmy kolację – pizzę na pitach. Zjedliśmy ją przed telewizorem na kanapach. Nareszcie! Hahaha, Di nie pozwala nam zanosić żadnego jedzenia na kanapę ani na fotel. Postanowiliśmy obejrzeć film. Wybór padł na „The Notebook“, film na podstawie powieści Nicholasa Sparks’a, więc komedia romantyczna. Mark nie miał nic przeciwko, z niego jest naprawdę romantyczny facet, a Helen tylko powtarza „oh, you’re so cute.“ Uwielbiam ich.:D Film był piękny, naprawdę. Ta para była taka idealna... No dobra, już opowiadam co dalej.

Podczas filmu padło moje ulubione pytanie Mark’a „Do you want any dessert?“ Po 5 minutach przyniósł sticky date pudding z karmelowym sosem i lodami waniliowymi. <3 Później też wypiliśmy kawę i Milo. Lovely evening...

Cieszyłam się jak dziecko, żeby w końcu położyć się do łóżka i popatrzeć na te gwiazdy na suficie. Pamiętacie? Chyba o nich pisałam gdy jeszcze mieszkałam u Whale’ów.

Rano pospaliśmy sobie dość długo, a później zjedliśmy śniadanie na werandzie. Świeciło piękne słońce. Po posiłku pojechaliśmy do IGA zrobić zakupy, a potem do szkoły Helen żeby posadzić parę roślinek do doniczek. Szkoła będzie sprzedawała kwiatki podczas festynu rodzinnego w listopadzie.

podlewam nowo posadzone roślinki soczkiem prosto z farmy robaczków :D

Wróciliśmy do domu na lunch. Znów pograłam na pianinie, gdy Helen załatwiała jakieś sprawy na komputerze. Razem z Helen zrobiłyśmy takie śmieczne świderki z francuskiego ciasta, z parmezanem i tapenadą, żeby zabrać wieczorem. Nawet znaleźliśmy czas na krótką drzemkę. Około 16:30 wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy aż za Scone, na 21. Urodziny Racheal, córki znajomych Whale’ów.

Cała impreza odbywała się w ogrodzie. Były dwa wielkie płócienne namioty, bar, ognisko w takiej rynience... Przyszli i zaprzyjaźnione rodziny, i przyjaciele jubilatki. Słowem mnóstwo osób. Nie było zbyt dużo tańczenia, raczej wszyscy stali i rozmawiali – mieli sobie dużo do powiedzenia, niektórzy nie widzieli się parę lat. Nikogo nie znałam, a też nie praktycznie nie było osób w moim wieku, więc prawie cały czas trzymałam się Helen. Około 22 pojawiła się Grace z mojej klasy, czyli miałam towarzystwo, hurray! Godzinę później zaczął kropić deszcz, więc przemówienia i tort odbyły się w środku. Właśnie, zobaczyłam parę tradycji urodzinowych, których nie znałam. Chociażby te przemówienia – mówiła mama Rach, tata, siostra, najlepszy przyjaciel od dzieciństwa i przyjaciółka ze studiów. W tyle leciały zdjęcia Rach – od dnia urodzin, do niedawnych wydarzeń. Po zdmuchnięciu świeczek z tortu przyjaciółka Rach wręczyła jej wilką szklanę z drinkiem, którą Rach miała wypić do dna! Nie dała rady do końca, więc przekazała dalej mamie, potem mama tacie, a skończyło się na jej bracie. Zwykle robią to mężczyznom, którzy mają wypić półmetrową w wysokości szklanę z alkoholem... Zwykle kończy się na wymiotowaniu.

przemówienie siostry Rach

Po północy wsiedliśmy do samochodu i po godzinnej drodze do domu, którą całą przespałam, przy piosenkach Billy’ego Joel’a, wskoczyliśmy do łóżek.

Rano musieliśmy wstać dość wcześnie, żeby zdążyć do Kościoła na 8:30. Trójka dzieci, w tym moja przyszła host siostra Tamasyn, przystępowały tego dnia do Pierwszej Komunii Świętej. To nie było tak wielkie wydarzenie jak my obchodzimy w Polsce, ale też było ładnie. Bardziej wspólnotowe. Dzieci, tak jak na bierzmowaniu, siedziały w ławkach razem ze swoimi rodzicami. Po mszy wszyscy udaliśmy się do nowej sali imienia Mary MacKillop, do szkoły Helen, która jest obok kościoła, na morning tea. Spędziłam cały czas z Nixonami. Ana jest w trakcie egzaminów, właśnie dzisiaj pisała matmę, a ma jeszcze do zaliczenia teatr i ze dwa egzaminy z biznesu czy jakoś tak... A! Do Nixonów przeprowadzam się 4 listopada, więc już niedługo. W prawdzie, to w przyszłym tygodniu. Tak się cieszę! Kolejna wspaniała host rodzina.:)

Pojechałam do domu razem z Tony’m O’Brien’em. W tę niedzielę obchodziliśmy urodziny Mark’a, mojego host taty. Kristy przyjechała na weekend do domu z Newcastle, byli też Stuart z Karlie i Claire oraz dziadkowie Jodie – Jill i Geoff, a i chłopak Kirsty, Brok. Było bardzo miło, bardzo rodzinnie. I śmiesznie. W Gwandalli nie obejdzie się bez godziny ze śmiechem.


Chyba nie muszę mówić, że byłam dość zmęczona. Po południu położyłam się na dwie godzinki do łóżka. A w poniedziałek do szkoły. Ale to już naprawdę wykracza poza temat weekend’u u Whale’ów.

Briefing meeting for New Zealand short-term Exchange


Pozwólcie, że w tej notce powrócimy do przeszłości. Wreszcie coś rotariańskiego działo się w Merriwie. Głupio by było o tym nie napisać!

W niedzielę 17.10 z całego dystryktu D9670 zjechali się Rotarianie i uczniowie, którzy wzięli udział w krótkoterminowej wymianie do Nowej Zelandii w tym roku oraz ci, którzy wyjadą w roku 2011.

Całe spotkanie odbywało się mojej szkole, a mój klub Rotary organizował posiłki. Przyjmowali każdą pomoc w kuchni, więc bez wahania zgłosiłam się na ochotnika. W sobotę zrobiłam około 90 Anzac biscuits. Co do tych ciasteczek... Zakochałam się w nich! Słowo daję, mogłabym je jeść ciągle. To takie niesamowite (bo przecież nie powiem, że „zwykłe“!) ciastka owsiane.
Około 9:30 pojawiłam się kuchni i od razu dostałam robotę – zmywanie. Potem przyszło przygotowywanie sałatek, układanie ciastek na tacce, krojenie chleba... Bardzo się cieszyłam, że mogłam pomóc. A mój klub Rotary był zadowolony, że biorę udział w takich wydarzeniach społecznych. Wszystkim chwaliłam się moimi australijskimi ciasteczkami, a oni byli nimi zachwyceni!


Rotarianie w szkolnej kuchniostołówce


Zrobiłam sobie tylko godzinną przerwę, żeby wysłuchać prezentacji uczniów, którzy około miesiąc temu wrócili w Nowej Zelandii. Ich wymiana wygląda trochę inaczej. Po pierwsze, trwa 6 miesięcy. Na pierwsze 3 miesiące Kiwi (tak tu mówimy na Nowozelandczyków) przyjeżdża do rodziny ucznia, a potem we dwoje razem jadą do Nowej Zelandii i po 3 miesiącach Australijczyk wraca. Jednak uczucia, które targają wymieńcem są podobne do naszych... Tylko nie tak rozległe w czasie.
Prezentacje były inspirujące. Zobaczyłam też wiele zdjęć z Nowej Zelandii, zupełnie magiczne krajobrazy! A, chyba należałoby wspomnieć, że każdy wymieniec z Oz skoczył na bungee.:D

wymieńcy z tego roku


czwartek, 21 października 2010

Term 4


Wraz z końcem wiosennych wakacji rozpoczął się następny semestr, Term 4. Wraz z rozpoczęciem Term 4 znalazłam się w Year 12, czyli najstarszym roczniku w szkole, a tenis w środowe popołudnia zamienił się w poranne pływanie.

Bycie uczniem Year 12 ma w sobie wiele zalet. Już niedługo dostaniemy zaprojektowane przez nas samych szkolne bluzy z imieniem i nazwiskiem z przodu oraz z naszym pseudo i rokiem ukończenia szkoły z tyłu (w naszym wypadku to będzie 11). Poza tym dostaliśmy Room 5, czyli najfajniejszą salę w szkole! Każdy inny rocznik musi spędzać przerwy na zewnątrz, a my jedyni mamy swój pokój „do nauki“, a w nim WiFi, lodówkę, zlew, mikrofalówkę, czajnik, szafki i od niedawna drugą (większą) lodówkę, toster, odtwarzacz iPod’ów Touch/iPhone‘ów z głośnikami, zastawę stołową, sztućce, telewizor, Twister’a... Zrobiliśmy też totalne przemeblowanie, jest dużo więcej wolnego miejsca – nasz rocznik jest w miarę duży, 20-parę osób (w poprzednim było tylko 9). Podczas pierwszych dni wszyscy byli podekscytowani, więc lodówka i szafki były pełne, a Jared każdego dnia smażył sobie coraz dziwniejsze rzeczy w tosterze. Oprócz tostów włożył tam bekon, jajka... Dwa dni temu Jordan smażył tam naleśniki... Parę osób robiło sobie hot dog’i w mikrofalówce... Nie no, jest wesoło.:D W tej chwili wszyscy siedzą dookoła stolików, zjadając tosty z sosem barbecue i frytki, popijając colą, bo trzy osoby urwały się ze szkoły podczas lunch class, żeby kupić jedzenie.
Właśnie, następna świetna zaleta Year 12, której nas pozbawili (!!!), to sign-outs. Podczas lunch’u albo study class seniorzy mogli wyjść sobie poza teren szkoły „dla dobra nauki“. To byłoby świetne już niedługo, jak się zrobi naprawdę gorąco – moglibyśmy chodzić na basen np. w czwartki, bo prawie wszyscy mamy tylko trzy lekcje rano.


Ale naprawdę, Room 5 nas połączył, teraz więcej czasu spędzamy razem, a ja o wiele bardziej czuję się częścią tej grupy.

Pływanie. Kocham pływanie! Tylko szkoda, że woda w basenie jest taka lodowata. 18 stopni, to nie jest wymarzona temperatura. Basen jest na zewnątrz, a nasze zajęcia są rano, czyli ok. 9:30 musimy wejść do wody. Tydzień temu poszliśmy pierwszy raz, nasze mózgi zamarzły!!! Słowo daję, nie ma się z czego śmiać, czułam się, jakby mi zamarzł mózg. I wszyscy mieli to samo. Potem bolała mnie głowa. Z pomocą przyszedł Room 5, a tam gorąca kawa. Mniam.
Wczoraj była środa, więc znów basen. Miałam nadzieję, że pozwolą nam nie pływać, było pochmurno i było mi chłodno nawet w ciepłej szkolnej kurtce. A tu trzeba się rozebrać i wskoczyć do wody... Brrr. Mieliśmy zrobić więcej basenów niż w zeszłym tygodniu, niestety mi się nie udało, bo miałam problemy z okularkami... Po 15 minutach jak najszybciej wyszliśmy z basenu, żeby owinąć się w ręczniki. Siedzieliśmy i trzęsliśmy się przez jakieś 10 minut, kiedy kazali nam wejść do wody znowu! Myślałam, że to żart. Pojedynczo, dwa baseny (po 50 m), żeby poćwiczyć oddychanie (w sensie wdychanie powietrza przechylając głowę na bok podczas pływania)  i później mogliśmy pójść do szatni i się ubrać. Weszłam do wody, ale wcale nie miałam ochoty się zanurzać. Dobrze, że Eli (ha, już wiem jak pisać jego imię!) tam był. Kazałam mu też wejść w tym samym czasie (był strasznie zmarznięty) i popłynąć ze mną. Znów się ścigaliśmy, jak tydzień wcześniej. Płynęliśmy najszybciej jak mogliśmy, żeby jak najszybciej wyjść z wody!, wyścig nas motywował. Chyba nie muszę mówić, jak wszystko mnie bolało po tym morderczym wyścigu w lodowatej wodzie. Zapewne przez to zaczęłam czuć mięśnie po wtorkowym aerobiku... Ciągle jestem obolała. Nie idę na żaden fitness dzisiaj. Ale jutro wybieram się na basen. Kocham pływanie.

sobota, 16 października 2010

Lunch u Peter‘a Walkers’a


Na kalendarzu na lodówce w rubryczce sobota 9 października widniał napis „Chicken Curry“. Inderowie poprosili mnie, żebym znowu zrobiła kurczaka curry. Ostatnim razem zjedliśmy porcję dla czterech osób w trzy i to w trzy miga! W tę sobotę miał przyjść też Stuart z Karlie i Claire. Curry wyszło niezłe, nawet Jodie, która nie przepada za tą potrawą, zjadła ze smakiem! Oto dowód:


Na niedzielę nie miałam żadnych planów poza pisaniem notek na bloga i jednej długaśnej do pamiętnika. Rano razem z Tony’m (jako-tako sąsiad) pojechałam do kościoła. Tam spotkałam Nixonów (moją następną host rodzinę), którzy zaczęli mnie namawiać, żeby poszła z nimi na lunch charytatywny. Naprawdę miałam ochotę wrócić do domu i poleniuchować, ale pomyślałam o mojej rozmowie z Di poprzedniego dnia... I zdecydowałam się pójść. Z dobrym nastawieniem. Spędzę trochę czasu z innymi ludźmi, poznam ich.

Najpierw pojechaliśmy do domu Nixonów, ciągle w remoncie. Chciałam zobaczyć jak tam postępy. Salon ciągle jest pełny kuchennego wyposażenia, a w kuchni nie ma stołu ani krzeseł. To wszystko oczywiście sprawia ogólną radość. Tak świetnie mi się spędza czas z Nixonami! Przy kuchennym blacie Martin zawsze opowiada mi dużo ciekawostek o Australii. Lesley pożycza mi swoje polarki, bo kurczę, zawsze jest zimno gdy u nich jestem. Ana jest świetną koleżanką, z którą można się pośmiać, a Ellenor (druga córka Nixonów) zarzuca nas historyjkami z życia studentów.

Ogród Peter’a Walkers’a jest po prostu piękny. Lunch, albo raczej garden party odbywał się pod rozłożystym drzewem. Spotkanie było udane, poznałam wielu ludzi, porozmawiałam z tymi, których znam. Organizacja Mr Walkers’a zajmuje się dawaniem stypendiów młodym ludziom – czy to na studia, na kursy TAFE, czy pomaga w znalezieniu pracy. Jedna pani, której imienia nie pamiętam, ale wiem, że była głównym gościem, opowiedziała nam o działaniu tej fundacji oraz o swoim prywatnym doświadczeniu – rocznej wymianie do liceum w Japonii. Sporo z nią rozmawiałam, wymieniałyśmy swoje opinie, też razem z Aną – trzy exchange studentki. Poznałam też dwie dziewczyny w moim wieku, które mieszkają w Merriwie, ale chodzą do innych szkół – Ingrid i Lily, bardzo sympatyczne! Razem z Lily będziemy pomagać Mr Walkers’owi w ogrodzie w letnie wakacje.

To spotkanie było naprawdę inspirujące. Bardzo cieszę się, że poszłam!

No dobra, pewnie zastanawiacie się o czym takim rozmawiałam z Di poprzedniego dnia. Wszystko przez to Newcastle. Tam zaznałam innego życia, z większą dawką zabawy, rozrywki... W Merriwie powróciła codzienność. Spędzanie większości czasu w domu, obowiązki – karmienie kur, kotów, i gotowanie. Zero spotkań z ludźmi w moim wieku. Szlag mnie trafiał. Ale tutaj po prostu życie jest inne. Poza tym po tym lunch’u i gdy zobaczyłam 50-metrowy miejski basen, te uczucia mi przeszły i do mojej głowy powróciło caaałe stado pomysłów, których realizacji nie mogę się doczekać.

piątek, 15 października 2010

Max w Merriwie

Nie trzeba było długo się zmawiać, chociaż planowaliśmy to od dawna... Max z Austrii mieszka tak blisko mnie, że musieliśmy się spotkać! Godzina drogi, z Muswellbrook do Merriwy. Max wreszcie miał szansę pojeździć na deskorolce w upragnionym skate park’u. A ja lubię uszczęśliwiać ludzi.

Do miasta („miasta“ :D) pojechałam razem z Mark’iem ciężarówką. A właściwie to nie wiem jak nazwać ten rodzaj pojazdu do przewożenia bydła. Mark zabierał parę sztuk krówek do Tamworth, które potem miały być przekształcone w produkty sklepu Woolworths‘... Mniejsza o to. W truck’u było super.

O 15:25, pięć minut przed czasem, przyjechał autobus z Muswellbrook’u, a w nim Max. Zostawiliśmy jego rzeczy w sklepie Di i poszliśmy do skate park’u. Max był załamany. Nie jeździł na deskorolce od 3 miesięcy, a przedtem, w Austrii, był naprawdę dobry. Teraz nic mu nie wychodziło. Za jakiś miesiąc w jego mieście też otworzą skate park i po paru ciężko zapracowanych popołudniach, jego talent powróci.

Dzień wcześniej zastanawialiśmy się, jak tu zorganizować spanie, w którym pokoju Max’a położyć. Bo jedyny wolny jest pokój Kirsty – cały różowy i w serduszkach. Zażartowałam „Let’s go camping in the garden!“. Odpowiedź była natychmiastowa: „Yeah, you can do that.“ Pół godziny po powrocie z miasta następnego dnia, namiot był rozstawiony.
Do drugiej nad ranem graliśmy w Uno, jednocześnie zajadając się Rocky Road – czekolada, ciasteczka i marshmallows w jednym! Kochana Jodie, wpadła na pomysł zrobienia tej pyszności!


Następnego ranka mieliśmy wstać o 7, żeby pomóc Mark’owi przy bydle.  Tylko Jodie się udało. Po śniadaniu ok.9 poszliśmy do zagrody i dowiedzieliśmy się, że Mark waży nowo zakupione krowy. Ja blokowałam wagę, gdy krowa na nią weszła i zapisywałam liczby. Max wypuszczał krowy po zważeniu. Jode pomagała Mark’owi zaganiać krowy do odpowiednich miejsc.

Około 11, po skończonej robocie, spytałam się Mark’a czy mógłby nas zabrać do Goulburn River National Park, Jode chciała się pouczyć do egzaminów. Ten park narodowy jest niedaleko naszej farmy, mieszkamy właściwie przy drodze, która do niego prowadzi. Las i widoki ze wzgórza były niesamowite... Pewnego dnia rozstawię tam namiot i przez parę dni będę chodzić po lesie i odkrywać tamtejszą przyrodę. Czytaj: camping & bushwalking.


Nie miałam żadnego pomysłu co moglibyśmy robić po południu, więc zaczęłam troszkę panikować. Na szczęście Jodie zaproponowała łowienie yabbies, a Max naprawdę się do tego zapalił. Tym razem poszło o sto razy lepiej niż poprzednio. W dwie godziny złowiliśmy 25 yabbies!!! Później wypuściliśmy je na trawę w ogródku.

stary traktor w Elimatta (farma host dziadków)










Nie wiem jak doszło do tego, że Max wziął szlauch i zaczął lać wodę na Jode. Musiałam wyjść w tamte okolice żeby nakarmić koty, więc mi też się dostało. Potem Jodie wzięła szlauch i po paru sekundach byłam cała mokra. Parę metrów ode mnie zauważyłam wiadro i kranik wystający ze ściany domu. Pół minuty później ganiałam Jodie dookoła domu. Byliśmy caaali mokrzy. A pogoda nie była wcale słoneczna. To było świetne! xD

Po nieprzespanej nocy z czwartku na piątek, następnego wieczoru zmordowani padliśmy do śpiworów ok.22. W sobotę rano Max zebrał wszystkie swoje klamoty i razem z Di pojechaliśmy do Merriwy. Znów poszliśmy do skate parku (poszło mu o wiele lepiej!), potem przeszliśmy się po mieście czytając ulotkę o historical town walk. Zaszliśmy na morning tea, albo raczej mrożoną kawę, gorącą czekoladę i ciastko z jabłkami do piekarni i potem już musieliśmy się zbierać. Razem z Di odwiozłyśmy Max’a do Denman, gdzie spotkaliśmy się z jego host mamą, Caroline.


Max w sklepie z wyrobami ręcznymi mieszkańców Merriwy

Max’owi musiało się podobać, bo kłócił się z kimś na Facebook’u, twierdząc, że Merriwa jest lepsza od Newcastle. Pewnie, że jest!

poniedziałek, 11 października 2010

Newcastle


Im więcej ciekawych rzeczy się dzieje, tym trudniej jest mi się zabrać do ich opisania. Potem zbiera się ich coraz więcej i więcej, a ja mam coraz mniej ochoty otworzyć Word’a i zacząć pisać. Jednak kiedyś trzeba to zrobić. Najwyższy czas!

Jak napisałam w notce o Tocal, po lunch‘u Terry razem ze swoją żoną zabrał mnie, Beyzę z Turcji i Paul’a z Francji do samochodu. Odwieźliśmy Beyzę do jej host domu w Maitland, a potem skierowaliśmy się w stronę miasta. Po drodze zauważyliśmy znak, który prowadził na wzgórze, gdzie rozciąga się widok na Newcastle.

widok na Newcastle i kookaburra!

Niedaleko Terry’ego mieszka Ashlee, koleżanka Paul’a, więc poszliśmy ją odwiedzić. Ash jest bardzo sympatyczna. Ma piękny dom, z werandą dookoła i dwa konie – Anzac i Cheval (oczywiście Paul ją tak nazwał). Musieliśmy wrócić do Terry’ego godzinę później, ale znaleźliśmy czas, żeby pojeździć konno!

A, chyba nie wiecie zbyt dużo o Terry’m. Terry, to megasympatyczny Rotarianin, który, jeśli dobrze mi się wydaje, jest głównym organizatorem krótko-terminowej wymiany Australii z Nową Zelandią, a w długo-terminowej sprawuje opiekę nad Niemcami i Japonią. Jest totalnie zafascynowany exchange student’ami, gościł wiele z nich u siebie w domu, ma specjalny pokój dla exchange student’ów, a tam zdjęcia i pamiątki po każdym z nich. Terry urodził się na malutkiej wyspie, jednej z Cook Islands.

Terry i jego żona zabrali nas do restauracji na kolację. A, chwilka! Wy nie wiecie czemu spędzaliśmy to popołudnie z Terry’m. Wszystko dlatego, że host rodzice Paul’a pojechali na weekend do Sydney i mieli wrócić dopiero wieczorem.

Po kolacji wróciliśmy do domu Terry’ego, pograliśmy trochę w bilard i czekaliśmy na host rodziców Paul’a. Czekaliśmy i czekaliśmy... Mieli być ok.19. Mnie strasznie bolało gardło i w dodatku nie mogłam spać poprzedniej nocy – zasnęłam tylko na dwie godziny! Siadłam przed telewizorem z żoną Terry’ego i zaczęłyśmy oglądać X-Factor (coś jak „Mam talent!“). Ok. 22 położyłam się na kanapie, Paul, też wykończony, na drugiej, i zasnęliśmy. Margaret i George wrócili dopiero około północy. Tak więc w ich domu w Warners Bay od razu wskoczyłam do łóżeczka. Bardzo wygodnego, swoją drogą.

Rano wzięłam prysznic i bez większego trudu znalazłam kuchnię – miejsce, z którego dochodziły dźwięki rozmowy. George smażył omlety. Były naprawdę pyszne, szczególnie, że jak ostatnio z Jodie próbowałyśmy zrobić omlet, to skończyło się na jajecznicy... Parę dni później zdradził mi parę omletowych tajemnic i już wiem, co było źle.

Paul poprzedniego dnia grał na ukulele Terry’ego i bardzo mu się to spodobało, więc przy śniadaniu powiedział, że też by sobie chciał kupić. Najlepiej tego samego dnia. Uderzyła mnie ta spontaniczność. Ale już w pół godziny później jechaliśmy razem z George’m do sklepu muzycznego. Zakup był prawie sukcesem, chociaż Paul nie wrócił do domu z instrumentem. Od razu stamtąd George podrzucił nas do Charlestown, tuż przy centrum handlowym, gdzie chciałam się rozejrzeć za dekielem do aparatu, którego zgubiłam podczas balu Jodie. Nie znalazłam żadnego sklepu fotograficznego. Wsiedliśmy do autobusu i wreszcie pojechaliśmy do Newcastle na plażę! Wybraliśmy Nobbys Beach, sympatyczną i najbliżej przystanku. Tak na przyszłość: jeśli kiedykolwiek będziecie chcieli się dostać z okolic Lake Macquaire do Newcastle, wsiądźcie w pociąg, który jedzie 20 minut, nie w autobus, któremu droga 

zajmuje ponad godzinę... Zaskoczyło mnie, że plaża jest taka mała. Nie tak jak w Hiszpanii, gdzie plaża rozciąga się aż po horyzont. W dodatku można się kąpać tylko pomiędzy flagami, które są rozstawione w odległości mniej więcej 10 metrów, bo poza nimi woda jest niestrzeżona, a tam prądy, rekiny i, o zgrozo... surferzy! Grzecznie weszliśmy do wody pomiędzy flagami, temperatura wody porównywalna do Bałtyku (za to brak glonów), fale nie jakieś wielkie, ale jak się stanie w nieodpowiednim miejscu, to lepiej uważać na kostium kąpielowy. Trochę poleżeliśmy na plaży, z faktorem przeciwsłonecznym +30 (w Hiszpanii normalnie używam +2 lub +4), a później poszliśmy rozejrzeć się za czymś do jedzenia, bo pora lunch’u minęła godzinę wcześniej i Paul nieźle zgłodniał. Trafiliśmy na Hunter Street, czyli najsłynniejszą ulicę Newcastle, pełną sklepów i kawiarni. Znaleźliśmy piekarnię, gdzie kupiliśmy meat pies. Później trochę połaziliśmy, ja zaszłam do apteki, żeby kupić sobie coś na gardło (oczywiście tego dnia już dopadła mnie moja sławna chrypa; towarzyszyła mi cały tydzień... wredne bydle; też znacie to uczucie, że jesteście superhiperzdrowi, gdy chodzicie do szkoły lub pracy, a pierwszego dnia wakacji rano zaczynacie chorobę?). Wieczór spędziliśmy w domu, grając na pianinie oraz w przypadku Paul’a – też na gitarze klasycznej, elektrycznej i saksofonie. I jakimś aborygeńskim flecie. Wow. Jego talent ciągle robi na mnie wrażenie.

We wtorek rano pojechaliśmy wszyscy czworo do Newcastle. Paul kupił sobie wymarzone ukulele, a ja lekarstwo na moje zatkane zatoki. Przeszliśmy się na spacer po mierzei przy Nobbys Beach i wróciliśmy do domu. Po południu zostawiłyśmy Paul’a w domu i razem z Margaret pojechałyśmy do Charlestown na zakupy. Kupiłam sobie parę ciuchów, takich bardziej letnich, bo, wierzcie albo nie, nie mam wielu takowych. A szczególnie tak lekkich, żeby przetrwać australijskie lato.

W środę rano pomagaliśmy George’owi czyścić basen. Po 13 pojechaliśmy do Blackbutt Reserve. Chcieliśmy zdążyć na 14 – wtedy można sobie robić zdjęcia z koalą! One są takie urocze. Ale nie zapominajmy, że to zwierzęta i nie można ich traktować jako maskotki... Przytulać je można tylko w Queensland (części Australii nad New South Wales), więc my je tylko głaskaliśmy. Słodziaki. Zobaczyłam też wiele australijskich ptaków (porobiłam zdjęcia wszystkim tablicom informacyjnym, żeby nic nie zapomnieć!), emu, kangury i żywego (w końcu!) wombata.
Wieczorem poszłam na moją pierwszą australijską imprezę. Były to urodziny Jordan‘a, kolegi Paul’a. Nie było zbyt dużo osób, około 15. Wszyscy mówili, że to kiepska impreza, i Jordan parę razy przepraszał (przeraził się, gdy mu powiedziałam, że nigdy wcześniej nie byłam na imprezie w Australii). Ale towarzystwo było miłe, poznałam wielu nowych ludzi, i bądź co bądź, dobrze się bawiłam.

W czwartek rano pojechaliśmy na Newcastle Beach. Ponoć Ricardo (exchange student z Brazylii) przychodzi tam każdego dnia (nie spotkaliśmy go). Nad plażą trzepotały czerwone flagi, co oznacza zakaz kąpieli. Zapewne był bardzo silny prąd wciągający wgłąb morza. Poleżeliśmy chwilę na plaży, pogadaliśmy i po pół godzinie albo troszkę więcej wstaliśmy, żeby przejść się na spacer. Widoki były niesamowite. Tak tam pięknie!


Gdy wróciliśmy do domu ok.15, Paul stwierdził, że jest tak głodny, że zrobi spaghetti. Nawet nie pozwolił sobie pomóc, więc tylko stałam i robiłam zdjęcia, by upamiętnić ten obraz faceta w kuchni.
Potem wzięliśmy nasze narodowe flagi oraz australijską i poszliśmy nad Lake Macquaire, żeby porobić zdjęcia. Spacerowaliśmy wybrzeżem aż do zmierzchu. Wiecie, że w Lake Macquaire pływa rekin?

W piątek przed południem znów odwiedziliśmy Ashlee. Znów wsiadłam na konia. Tym razem postanowiłam sama go kierować. I skręcał! I stawał, gdy chciałam! Jedyny moment, gdy Ash musiała zainterweniować, był gdy spróbowałam kłusu. Zaczęłam spadać i wrzeszczałam, ale po paru sekundach już wszystko było w porządku. No co, nie śmiejcie się, nie czuję się bezpiecznie na zwierzęciu dwa metry nad ziemią. Ash ma piękny pokój! Porobiłam zdjęcia, ale wam nie pokażę. Tak to jest, jak się ma artystyczną duszę, zazdroszczę jej niesamowicie...

Ash










Po krótkiej wycieczce do lasu wróciliśmy do domu, bo Ash spieszyła się na pociąg do Sydney. Około 17 wpadła po nas Caitlin, Australijka, która w styczniu jedzie na wymianę do Francji. Przecudowna osóbka! Pochodziliśmy po Newcastle i poszliśmy na karmelowe latte (yumm!). Caitlin wymyśliła wspaniałą rzecz na niedzielny wieczór...

Na sobotę nie planowaliśmy nic wielkiego. Przesiedzieliśmy prawie cały dzień w domu, tylko razem z Margaret na chwilę pojechałam do Glendale (innego centrum handlowego), żeby rozejrzeć się za plecakiem. Kupiłam taki średniej wielkości, bardzo się cieszę, a najbardziej chyba z tego, że w logo firmy jest kangur. Wieczorem Paul zrobił naleśniki. Przepraszam, crepes. Były naprawdę pyszne, z cytryną i cukrem!
Paul-mistrz kuchni; ja nie umiem podrzucać naleśników...

W niedzielę wstaliśmy raniutko, bo George obiecał zabrać nas na pole golfowe. Siąpił deszcz, więc pojechaliśmy trochę później i czekaliśmy też na miejscu... Ale pierwszy raz jechałam tym śmiesznym samochodzikiem golfowym. Gdy już opanowałam trafianie w piłeczkę, było nieźle.
Potem było jam session. Nigdy wcześniej nie byłam na czymś takim. Siedzieliśmy w kuchni studenta, wraz z dwoma innymi studentami, była gitara klasyczna (w porywach do dwóch), bęben i inne instrumenty perkusyjne, saksofon i okazjonalnie ja – keyboard. Dobra, przyznam się, przed muzykowaniem z godzinę graliśmy w Uno. Ale było zabawnie.
W niedzielny wieczór było coś, na co długo czekałam. Pomysł Caitlin. Pojechaliśmy do drive-in! Były dwa samochody; Caitlin, jej przyjaciel Jason, Alex ze Szwajcarii, Briana ze Stanów, Paul i ja. Drive-in, czyli kino samochodowe, było niedaleko Kurri Kurri, czyli około godzinę drogi z wybrzeża. Po drodze wpadliśmy do KFC na sweet chilli twisters. Ustawiliśmy samochód tyłem do ekranu, otworzyliśmy bagażnik, ułożyliśmy materac i dziesiątki koców oraz poduszek, ustawiliśmy dwa krzesła na zewnątrz (ale ciągle pod dachem, bo padało) i usadziliśmy się wygodnie. Filmy nie były zbyt ciekawe, pierwszych dwóch nie zrozumiałam, bo były dla dzieci i w pierwszym psy i koty biegały szukając złego kota, a w drugim sowy latały i walczyły z innymi sowami. Weź tu zrozum. Trzeci film był najlepszy (i tylko dlatego nie przysnęłam), coś w stylu Harry’ego Potter’a, choć i tak nie sięga mu pięt, Sorcerer’s Apprentice. Wróciliśmy do domu około 1 w nocy, Margaret jeszcze nie spała (i George wkrótce też nie). Siedzieliśmy do jakiejś 4 nad ranem i gadaliśmy.

Jason, ja, Paul, Briana i Alex gotowi na następny film
A, zapomniałam powiedzieć parę słów o host rodzicach Paul’a. To starsze małżeństwo, naprawdę przesympatyczne. Margaret jest z Irlandii, a George jest stuprocentowym Szkotem. Zawsze było dużo śmiechu. I dowiedziałam się też dużo o Szkocji. Widzicie? Jadąc na wymianę do Australii dowiaduję się o wiele więcej niż tylko o kulturze tego kraju.

W poniedziałek spaliśmy dłużej niż zwykle. Po śniadaniu, które zjedliśmy dopiero po 10, wpakowaliśmy się wszyscy w samochód. George i Margaret odwozili mnie do Merriwy. Byłam naprawdę podekscytowana, że pokażę im moje miejsce. Mój skrawek Australii. Zobaczyli basen i tę wielką maszynę parową, moją szkołę, poszliśmy też na kawę do KT’s... Teraz najlepsze. Bez problemu pokierowałam ich do mojej farmy! Nie zgubiliśmy się ani razu! Byłam z siebie dumna. Podobały im się pola canoli i ten piękny krajobraz z górami w oddali... Zabrałam Paul’a to do my jobs, czyli nakarmić kury i zebrać jajka, a potem poszliśmy na spacer nad staw. Jego hosts pogadali sobie z moimi.
Home sweet home.
nareszcie moje krajobrazy
canola sąsiada, niedaleko Gwandalli

czwartek, 7 października 2010

Tocal


Rotary wymyśliło sobie masakryczną godzinę na zbiórkę w Tocal – 8:30 rano! Dla nas oznaczało to pobudkę o 5:30 i wyjazd o 6:30. Jednak zapowiadał się weekend pełny wrażeń.

W agroturystycznej szkole z internatem w Tocal, na przedmieściach Newcastle, zebrali się Inbounds, Outbounds, rodzice i Rotarianie. Rano mieliśmy powitanie, później poranną herbatę... Parę spotkań razem i oddzielnie, w grupach. Outbounds i ich rodzice dowiedzieli się więcej o ich wymianie rozpoczynającej się w styczniu, a my mogliśmy podzielić się naszymi nowymi australijskimi doświadczeniami i problemami, czy zmartwieniami, które towarzyszą naszemu pobytowi.

Mieliśmy też sesję w grupach podzielonych według krajów. Tak poznałam Ammie, dziewczynę, która jedzie do Polski, do Warszawy. Coś mi się wydaje, że będzie mieszkać z moją rodziną! Bo Ryan ze Stanów będzie z nimi około 6 miesięcy. Chociaż sami powiedzieli, że mogliby mieć ich oboje... Chyba spodobało im się zajmowanie się wymieńcem. Tak bardzo mnie to cieszy!

Najwięcej zabawy mieliśmy wieczorem, po kolacji. Bush-dances!!! Czułam się trochę jak w „Dumie i Uprzedzeniu“ na jednym z balów. Na początku każdego tańca byliśmy nieźle skołowani, trudno było zapamiętać która noga, która ręka i czy obrócić się w lewo czy w prawo... Nogi bolały mnie przez kilka kolejnych dni.
Outbounds



Po trzech godzinach byliśmy zupełnie padnięci. Outbounds usiedli na podłodze, ja – jedyny obcokrajowiec, z nimi, a Inbounds stali przy stole z przekąskami i jedli. I jedli. I jedli. Australijczycy nie mogli uwierzyć. Oni ciągle jedzą?! Ale taka prawda. Jak jedziesz na wymianę, to zazwyczaj po prostu jesteś głodny.

Dorośli poszli spać, a my przetransportowaliśmy się do pokoju z bilardem, stołem do ping-ponga i telewizorem na górze. Po jakiejś pół godzinie wszyscy ułożyliśmy się na kanapach i fotelach przed tv i włączyliśmy „Gdzie jest Nemo“. Ludzie się powoli wykruszali, wszyscy padnięci po porannej pobudce i tańcach.
z Alex (Szwajcaria) i Idoią (Hiszpania)
Michael (jedzie do Niemiec) i Ammie (przyjeżdża do Polski)

Następnego dnia rano mieliśmy czytanie tekstów w kaplicy, a później kolejne spotkania, wykłady i kolejny speech. Mówienie przed publicznością staje się coraz prostsze! Nareszcie! Około 13, po lunch’u, weekend Rotary się skończył i razem z Beyzą i Paul’em wsiadłam do samochodu Terry’ego, który zabrał nad do Newcastle.

środa, 6 października 2010

W oczekiwaniu na kolejny post...

W poniedziałek wróciłam z Newcastle. To był jak dotychczas najlepszy tydzień mojej wymiany! Świetnie się bawiłam. Tyle się działo!

Mam nadzieję, że dziś wieczorem znajdę czas (i energię) na opisanie tych dni i wybranie zdjęć, które tu wrzucę. Naprawdę muszę to zrobić dzisiaj, bo to nie koniec wiosennych wakacji i parę dni później będę miała nowe rzeczy do opisania! Jutro po południu do Merriwy przyjeżdża Max z Austrii, aktualnie mieszkający w Muswellbrook, czyli najbliżej mnie. Bardzo chciał pójść do skatepark'u, bo w jego mieście nie ma żadnego, a bardzo się stęsknił za swoją deskorolką... Ciągle nie mogę uwierzyć ile rzeczy można znaleźć w Merriwie. Chociaż po tym tygodniu na wybrzeżu czuję, jak mało tu jest do roboty w porównaniu do Newcastle... Ale im cieplejsza pogoda się zrobi, tym częściej będę wpadać nad morze!

Och, jej! Wy jeszcze nie przeczytaliście o weekendzie Rotary w Tocal! Zdaje mi się, że to było wieki temu.

Ale ze mnie leń.