sobota, 11 grudnia 2010

Powódź w Nowej Południowej Walii

Tak jak przeczytaliście. Powódź. Ogromna część NSW (New South Wales), czyli stanu Australii, w którym przebywam została zalana przez ciągłe deszcze. Jeszcze dwa miesiące temu, pamiętam, wszyscy rolnicy cieszyli się ze wspaniałego sezonu, z braku suszy... Miesiąc temu każdy się modlił, by deszcz przestał padać. Teraz już każdemu jest wszystko jedno. Zboże zmarnowane.

Ale od parunastu dni nie tylko rolnicy przejmują się deszczową pogodą. Od tamtej pory zaczęło to dotyczyć również mieszczanów. Wiele miast znalazło się pod wodą, w tym Dubbo, w którym jest dwóch wymieńców: Owen z Kanady i Marcell z Węgier; Tumut, w którym nocowaliśmy czwartkowej nocy, zastanawiano się nad ewakuacją Cassilis (tuż obok Merriwy, do mojej szkoły chodzi kilkanaście osób stamtąd), na początku tygodnia rozmawiałam z Eli’em i jego siostrą Ayesha’ą, którzy nie poszli do szkoły, bo szkolny autobus nie mógł do nich dojechać...

Wczoraj dojechaliśmy do Wellington. Specjalnie nie zatrzymaliśmy się we wcześniejszym mieście, żeby dziś z samego rana zwiedzić jaskinie i jechać prosto do domu. A dlaczego znowu jaskinie? Te nie są byle jakie! W jaskiniach w Wellington znaleziono cały szkielet prehistorycznego torbacza, diprodotonus australis, który wygląda jak dwumetrowy wombat... Lesley nazywa go „giant-kilo-men-eating-wombat“.
Diprodotona nie zobaczyliśmy. Całe jaskinie znalazły się pod wodą. Poszliśmy za to na spacer ścieżką Fossil Track i do kolejnego japońskiego ogrodu (jeden zwiedziliśmy też wczoraj).

Kilka obrazów powodzi:







2 komentarze: