środa, 22 września 2010

Niedziela w kuchni


 Niedziela była pochmurna, więc z wielką radością spędziłam cały dzień w domu. Rano pomogłam w odkurzaniu, a później zabrałyśmy się z Jodie za gotowanie. Zaczęłyśmy od dwóch ciast z opakowań (tych gotowców, które można kupić w sklepach) przeznaczonych do zamrożenia. Co do zamrażania jedzenia. Australijczycy mają zamrażarki tak wielkie jak lodówka. A lodówek często mają kilka. Powód: wiele osób mieszka kawał drogi od supermarketu, a pracuje na farmie, więc nie jeździ do miasta codziennie.

Bardzo mi się podoba to, że oni wszystko kupują na wyrost i trzymają w domu. Można otworzyć książkę kucharską na dowolnej stronie, a i tak znajdzie się składniki bez wcześniejszego planowania. Taka spontaniczność. Parę dni po mojej przeprowadzce do Inderów Mark zabił jedną krowę, z której mięsa starczy na pół roku! Swoją drogą, wczoraj jedliśmy scotch fillet, mniam. To najsmaczniejsza część krówki.

Ale wracając do niedzieli, po dwóch ciastach upiekłyśmy małe ciasteczka z dżemem – jam drops. Wyszło 40. Potem stwierdziłyśmy, że przydałoby się też coś upiec na teraz, na po obiedzie. Trochę poimprowizowałyśmy i tak powstała tarta karmelowa z bezą.

Wieczorem przyjechali O’Brains, żeby zabrać mnie do kościoła. Gdy wracaliśmy (po drodze kupiliśmy sobie lody; mangowe Weiss ponoć najlepsze) zobaczyliśmy 3 kangury! Skakały przed naszym samochodem z 5 minut. To jeden z tych momentów, gdy czujesz, że naprawdę jesteś w Australii.
Podsumowując zwierzęta, w piątek o mało co nie nadepnęłam na thrill-neck lizard (to trzecia z jaszczurek, które pokazywał nam pan w Newcastle podczas weekendu orientacyjnego), w sobotę przed naszym samochodem skakał kangur i zając, a w niedzielę – trzy kangury. Tylko czekam na pierwszego australijskiego węża...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz