czwartek, 13 stycznia 2011

Sylwester – największe fajerwerki świata

Rodzina Ammie pomogła spełnić kilka moich marzeń – obok wyprawienia moich urodzin, zobaczenia wschodu słońca nad australijskim oceanem i lekcją surfingu, znalazł się wyjazd do Sydney w Sylwestra. Jedyna taka szansa... Tak się cieszę, że mogłam tam być i oglądać wspaniałe fajerwerki wraz z 1.7 mln innych ludzi!





Rano 31 grudnia wsiedliśmy w dwa samochody – ja z Danielą (exchange studentka z Meksyku), Ammie (exchange studentka do Polski) i Bradem (tatą Ammie) w jeden oraz Liam (czternastoletni brat Ammie) z Kathleen (mama Ammie) w drugi. Droga na przedmieścia Sydney zajęła nam 2-3 godziny. Potem wsiedliśmy w pociąg i dojechaliśmy pod sam Harbour Bridge. Już wtedy było sporo ludzi. Szybko zaszliśmy do warzywniaka po winogrona (o tym mowa później) i poszliśmy szukać dobrego miejsca.

Szybko odrzuciliśmy pomysł siedzenia pod samym mostem, bo mimo że tam był cień, a dzień był upalny, to nie zobaczylibyśmy dużo z fajerwerków. Po długich negocjacjach usiedliśmy na dwóch kocykach w parku na małym wzgórzu – po prawej stronie, około 100 metrów dalej, był Harbour Bridge, a po lewej stronie, po drugiej stronie wody – Opera w Sydney. Idealna miejscówa! I teraz czekało nas 12 godzin czekania...

Daniela, Ammie, ja, Kathleen, Brad i Liam na naszych kocykach
Poszliśmy na krótki spacer, rozważyliśmy pomysł wskoczenia do basenu w ubraniach (stanęło na: nie), pokręciliśmy się przed wejściem do wesołego miasteczka, które było zamknięte (ktoś je sobie zarezerwował na sylwestra!) i przepłynęłyśmy się promem na drugą stronę wody (do Circular Quey) i z powrotem, bo to było marzenie Danieli. Potem już nie mieliśmy siły, więc razem z Danielą i Ammie położyłyśmy się na trawie pod Harbour Bridge, gdzie był cień i wiał lekki wiaterek... Bardzo przyjemnie. W dodatku miałyśmy widok na Sydney Opera House! Później przyszedł Liam i Brad i zaczęliśmy grać we frisbee. Dookoła mostu zbierało się coraz więcej ludzi, na naszym trawniku robiło się tłoczno. Dzielnie trzymaliśmy naszego miejsca! Gdy słońce już tak nie prażyło, wróciłyśmy z dziewczynami na kocyk i wszyscy zaczęliśmy grać w karty...

po lewej Opera, po prawej Most
leżymy pod Harbour Bridge, a przed nami roztacza się widok na drugą stronę Sydney i Operę...
Daniela, ja i Ammie
Czas zleciał dość szybko i słońce zaszło. Zrobił się wieczór. O 21 miały być fajerwerki dla rodzin – żeby dzieci, zadowolone że widziały fajerwerki, poszły grzecznie spać. Zaczęliśmy się bawić takimi święcącymi pałeczkami. Nadszedł czas na pierwsze fajerwerki! Były piękne. Ale to i tak bez porównania z tymi o północy...

Po pierwszych fajerwerkach spróbowaliśmy się przespać – nadchodziła długa noc, planowaliśmy wrócić do domu tuż po fajerwerkach, bo Ammie zaczynała pracę następnego dnia w południe. Wydaje mi się, że jednak tylko Liam zasnął. A z tymi winogronami, to tradycja meksykańska. Podobna jest w Hiszpanii, gdzie z każdym uderzeniem zegara o północy w Nowy Rok trzeba połknąć jedno winogrono. Za to w Meksyku, przed połknięciem każdego z 12 winogron należy pomyśleć jedno życzenie! Oczywiście nie da się tego zrobić w sekundę, ale to też powinno być jak najszybciej. Więc parę minut przed 00:00 staliśmy, każdy z dwunastoma winogronami w ręku.


Tłum zrobił się niesamowity, ludzie z całego świata stali dookoła Harbour Bridge i Sydney Opera House, jak sardynki w puszce. Już nie będę wspominać o kolejkach do ToiToi... Bardzo międzynarodowych. Nawet na Harbour Bridge wyświetlano życzenia noworoczne w kilkudziesięciu językach (ominęli nasz! A spodziewałam się tam polskiego... Wstyd, Australio!)

(...) ludzie z całego świata stali dookoła Harbour Bridge i Sydney Opera House, jak sardynki w puszce.
*zachód słońca*
Nadszedł ten czas. Zaczynało się skromnie, potem z każdą minutą fajerwerki się rozkręcały. Były puszczane z Opery, Mostu Harbour i ze wszystkich najwyższych wieżowców w mieście. A, też z obydwu stron Harbour Bridge, z kilometr dalej. Cały pokaz trwał ze 20 minut. Finał był zupełnie NIESAMOWITY!!! Naprawdę, staliśmy z oczami skierowanymi w niebo, a nasze buzie same się otworzyły z niedowierzenia w ilość światła w ciemną noc.


Właśnie 3 minuty temu, gdy piszę tę notkę, Martin wparował do mojego pokoju z pożegnalnym prezentem – postanowili mi go dać teraz, bo bali się, że później mogliby zapomnieć... Jak ich znam, to pewnie tak by się stało. Podarowali mi piękne zdjęcie tegorocznych fajerwerków w Sydney!!! Hahaha, nawet nie wiedziałam, że wyglądały aż tak pięknie, bo z naszego miejsca nie mogliśmy objąć wzrokiem całego widoku... Dobrze, że poprosiłam Martina o nagranie całego wydarzenia w telewizji. Ale oni są kochani!

Wracam już do pierwszej godziny Nowego Roku. Zaraz po fajerwerkach zebraliśmy wszystkie nasze rzeczy i, półśpiący, skierowaliśmy się w stronę stacji kolejowej. Nie zaszliśmy długo. Wpakowaliśmy się w środek ludzkiego korka. Spróbujcie sobie wyobrazić jak milion ludzi przemieszcza się z jednego miejsca, do drugiego, wszyscy w tym samym kierunku, na tej samej ulicy... Młodsi, starsi, nawet dzieci w wózkach, ludzie przeróżnego wieku i narodowości. Przeż dużą czasu trzymaliśmy się wszyscy sześcioro za ręcę albo plecaki, żeby się nie zgubić.

Na szczęście jak już dopchaliśmy się do pociągu, nie było tak źle. Chyba zostaliśmy w tyle, bo pociąg nie był bardzo przepełniony. Powiem, że nawet mieliśmy miejsca siedzące! A nasza stacja była ostatnia. Całą drogę powrotną do Newcastle przespałam. No dobra, z przerwą na jedzenie Maltesers’ów, bo byłam głodna.

Ta wycieczka do Sydney była wspaniałą przygodą i nigdy jej nie zapomnę! Once in a lifetime... Czasem fajnie jest zrobić to samo, co 1.7 mln innych ludzi.

3 komentarze:

  1. A którego dnia się urodziłaś? jak pięknie!
    słyszałam o Brisbane nieźle tam się dzieje...

    OdpowiedzUsuń
  2. i to jeszcze jedni z pierwszych!marzenie moje od lat tam mieszkać :D kiedyś je spełnię, bo inaczej nie można :DD

    OdpowiedzUsuń
  3. Na pewno było super. Zazdroszczę tych fajerwerków. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń