wtorek, 2 listopada 2010

Castle Rocks, the Drip & Hands on Rock

W niedzielę pospaliśmy dłużej, a jak już wstaliśmy, razem z Jodie zrobiłyśmy pancakes na śniadanie. Piszę pancakes, nie naleśniki, bo przecież między nimi jest znacząca różnica.

Do południa chodziłam w piżamie. Miałam dużo planów na ten dzień – kilka prac do szkoły do napisania, chciałam też zacząć pakować swoje rzeczy. Jedna jakoś nie mogłam się do tego zabrać. W końcu postanowiłam coś zaradzić na fakt, że mój iPhone nie chciał się połączyć z iTunes’ami. Zaktualizowałam go. I to był wielki błąd. Od tej pory nie mogłam do włączyć. Sprawdziłam w internecie co się dzieje i dowiedziałam się, że ukatrupiłam go na amen. Byłam tak zła na siebie, że pierwsze łzy od trzech miesięcy pociekły mi po policzkach. Dokładnie w tym momencie Jodie i Di weszły do mojego pokoju, żeby powiedzieć, że za parę minut wychodzimy i jedziemy do Parku Narodowego Goulburn River.

Szybko otarłam łzy z twarzy i spakowałam aparat. Założyłam mój australijski kapelusz i podekscytowana wsiadłam do samochodu. Naprawdę bardzo chciałam zobaczyć te miejsca – the Drip i Hands on Rock. Obydwa mają duże znaczenie dla Aborygenów, są piękne i znajdują się tak niedaleko farmy moich hosts...

Po drodze zobaczyłam mało miasteczko, Wollar. Miejsce, do którego zmierzaliśmy, jest między Wollar i Mudgee. Droga zajęła nam prawie godzinę. Mówiłam wam kto mieszkał w Mudgee? Ryan! Ryan ze Stanów, exchange student, który aktualnie mieszka z moją rodzinką w Polsce! Świat jest mały.

Naszą pierwszą małą wyprawą był 8-kilometrowy szlak do punktu widokowego Castle Rock. Po drodze widziałam takie wielgachne mrówki! Miały ze trzy centymetry. Jodie zauważyła też dwa kangury, ja jednak tylko usłyszałam jednego... Takie śmieszne tup-tup ogromnych stóp.

Na górze było pięknie.



pakerzy :D


A, chwila. Zapomniałam o czymś. Gdy stałam na szczycie, nagle zawiał wiatr i zwiał mi kapelusz. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak się przeraziłam!!! Na szczęście poleciał na skałę, z której mogliśmy go łatwo zabrać...

Po dwóch godzinach wróciliśmy do samochodu, nieźle zmęczeni, troszkę głodni. Zjedliśmy po batoniku i wyruszyliśmy w drogę – do The Drip.

The Drip jest wielką skałą w dolinie rzeki, z której kapie czysto-krystaliczna woda. Najlepszą zabawą jest łapanie kropelek wody do buzi. Chyba nie muszę mówić, że biegałam dookoła patrząc do góry, aż złapałam kroplę? To było ekstra.:D

tak to wygląda, gdy dwie osoby chcą wejść do jednego spalonego drzewa...

rodzinne zdjęcie: ja, Jode, Di i Mark

próbuję złapać kroplę wody, która spada z ok.20m :D

Ostatnim punktem wycieczki było Hands On Rock. Tam można rzeczywiście poczuć ducha aborygeńskiej kultury. Plemienia Wiradjuri, jednego z największych w tym regionie. Na skale zobaczyliśmy wiele odciśniętych dłoni, sprzed setek lat. Jak mówi tablica przed szlakiem, odciski dłoni były robione za pomocą mieszanki ochry i wody, którą Aborygeni dmuchali z ust.

Hands on Rock

Do domu wróciliśmy około 21 i rzuciliśmy się na jedzenie. Potem do łóżek, spać.

Popołudnie było wspaniałe! Jestem bardzo wdzięczna Inderom, że zabrali mnie w te miejsca. Tysiąc razy lepsza alternatywa siedzenia całego dnia w domu.

PS Więcej zdjęć z Goulburn River NP już niedługo na Facebook'u.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz