poniedziałek, 29 listopada 2010

Belmont, czyli znów at Nana’s


Nadchodził kolejny weekend Rotary w Tocal, więc wykorzystaliśmy tę sposobność i udaliśmy się na wybrzeże parę dni wcześniej. Martin też miał spotkanie w Newcastle, więc we wtorek zameldowaliśmy się u Nany.

Po drodze zaszłyśmy do sklepu z kowbojskimi gadżetami.

kapelusze firmy Akubra
W środę rano pojechaliśmy na kajaki! A właściwie na canoe, do wetlands, co można tłumaczyć jako bagno... Ale tereny podmokłe brzmią lepiej.

W głównym budynku jest kilka akwariów, a tam węże, żółwie, żaby... Trafiliśmy akurat na karmienie blue-tongue lizard! Zanim wyszliśmy na dwór, pracownicy rezerwatu ostrzegli nas o wszystkich zagrożeniach czyhających wokół mokradeł. Redback spiders, węże (nie ma co się bać, mogą co najwyżej ugryźć! bo to black snakes, a jadowite są brown snakes), węgorze... Chyba zrobiłam się blada. Stałam i patrzyłam się w podłogę. Ogarnął mnie strach. Nixonowie to zauważyli, i jak wcześniej sobie żartowali z tych spraw, teraz mnie pocieszali i twierdzili, że nie będzie tak źle. Od początku miałam siedzieć z przodu w canoe. A Lesley i Martin byli w drugim canoe, za nami. Czyli to ja byłam na celowniku wszystkich pajęczyn i robali w trzcinach!!!

Podczas pierwszych paru minut byłam przerażona i piszczałam, gdy tylko zobaczyłam pajęczynę tuż przed sobą... Ale potem sobie uświadomiłam, że nic mi się nie stanie i się uspokoiłam.

W połowie drogi zatrzymaliśmy się i wyszliśmy na brzeg. Ciekawa rzecz: w tym regionie nad rzekami rosną wilgotne lasy równikowe. Weszliśmy do takiego na 5 minut. Pająki były WSZĘDZIE! A o komarach, to już w ogóle nie wspomnę.




Musicie czasem patrzeć na stare notki, bo mam trochę zaległości w stawianiu zdjęć i będę to sukcesywnie robić... Mam nadzieję.;) Postaram się zdobyć zdjęcia z canoe od Ellenor.

Po południu, gdy już wróciliśmy do domu Babci, poczułam coś, czego nie doświadczyłam do tej pory w Australii. Zatęskniłam za moją rodziną w Polsce. Szczególnie za rodzicami. Ale to nie było bez powodu, po prostu Ana miała małą kłótnię z Martinem, a potem Martin z Lesley... Wszyscy byli zmęczeni, no i też każdy się przejmuje naszymi wakacjami, plecami Any (Ana miała wypadek samochodowy miesiąc temu i trochę bolą ją plecy, chodzi na rehabilitację) i wyjazdem Any do Finlandii. Ale to było tylko chwilowe. Bardzo kocham Nixonów, są wymarzoną host rodzinką!!!

Wieczorem wpadłyśmy na kolację do Amandy, zwariowanej przyjaciółki Lesley.


Amanda w swoim przebraniu za Avatara
Caaały czwartek spędziłam z Aną robiąc to, na co tylko miałyśmy ochotę. Było świetnie. Zaczęłyśmy od porannego plażowania na Redhead Beach – pogoda była idealna, weszłyśmy na chwilę do oceanu (nie trzeba było daleko wchodzić, fale nas zmoczyły od stóp do głów już na głębokości pół metra :D). Potem leżałyśmy na plaży, czytając magazyny i rozmówki angielsko-finlandzkie. I tak oto Ana poznała swoje pierwsze słowo w suomi – lokki, czyli mewa.:D

Na chwilę wróciłyśmy do domu, żeby szybko wziąć prysznic. Potem wsiadłyśmy do samochodu (Ana może prowadzić) i pojechałyśmy do ogromnego, nowo-otwartego centrum handlowego, Charlestown. Tam kupiłyśmy bilety do kina na nowego Pottera i zjadłyśmy lunch. Film bardzo mi się podobał i nie miałam nawet najmniejszych problemów ze zrozumieniem języka. Jak wyszłyśmy, spotkałyśmy Idoię i Danielę, exchange studentki z Hiszpanii i Meksyku. Później chodziłyśmy po sklepach, kupiłam sobie parę rzeczy (i Tomkowi koszulkę krykiecisty!), zeszłyśmy półtora piętra – a w sumie są trzy... W Charlestown spędziłyśmy OSIEM GODZIN!!! It’s mad. Wróciłyśmy zmęczone do domu i wcześnie poszłyśmy spać.

Piątek był dniem na załatwianie spraw, które nam zostały do zorganizowania w Newcastle. Błąkałyśmy się od miejsca do miejsca z Lesley. Wieczorem we czwórkę razem z Naną wsiadłyśmy do samochodu i pojechałyśmy do Redhead Beach. Po drodze kupiłyśmy fish&chips na wynos i zrobiłyśmy sobie piknik na ławeczce z widokiem na plażę. Było pięknie.

Nana
Redhead
Potem już musiałyśmy się pakować, bo w sobotę o 8:45 miałyśmy się stawić w Tocal na weekendzie Rotary!

1 komentarz: