poniedziałek, 11 października 2010

Newcastle


Im więcej ciekawych rzeczy się dzieje, tym trudniej jest mi się zabrać do ich opisania. Potem zbiera się ich coraz więcej i więcej, a ja mam coraz mniej ochoty otworzyć Word’a i zacząć pisać. Jednak kiedyś trzeba to zrobić. Najwyższy czas!

Jak napisałam w notce o Tocal, po lunch‘u Terry razem ze swoją żoną zabrał mnie, Beyzę z Turcji i Paul’a z Francji do samochodu. Odwieźliśmy Beyzę do jej host domu w Maitland, a potem skierowaliśmy się w stronę miasta. Po drodze zauważyliśmy znak, który prowadził na wzgórze, gdzie rozciąga się widok na Newcastle.

widok na Newcastle i kookaburra!

Niedaleko Terry’ego mieszka Ashlee, koleżanka Paul’a, więc poszliśmy ją odwiedzić. Ash jest bardzo sympatyczna. Ma piękny dom, z werandą dookoła i dwa konie – Anzac i Cheval (oczywiście Paul ją tak nazwał). Musieliśmy wrócić do Terry’ego godzinę później, ale znaleźliśmy czas, żeby pojeździć konno!

A, chyba nie wiecie zbyt dużo o Terry’m. Terry, to megasympatyczny Rotarianin, który, jeśli dobrze mi się wydaje, jest głównym organizatorem krótko-terminowej wymiany Australii z Nową Zelandią, a w długo-terminowej sprawuje opiekę nad Niemcami i Japonią. Jest totalnie zafascynowany exchange student’ami, gościł wiele z nich u siebie w domu, ma specjalny pokój dla exchange student’ów, a tam zdjęcia i pamiątki po każdym z nich. Terry urodził się na malutkiej wyspie, jednej z Cook Islands.

Terry i jego żona zabrali nas do restauracji na kolację. A, chwilka! Wy nie wiecie czemu spędzaliśmy to popołudnie z Terry’m. Wszystko dlatego, że host rodzice Paul’a pojechali na weekend do Sydney i mieli wrócić dopiero wieczorem.

Po kolacji wróciliśmy do domu Terry’ego, pograliśmy trochę w bilard i czekaliśmy na host rodziców Paul’a. Czekaliśmy i czekaliśmy... Mieli być ok.19. Mnie strasznie bolało gardło i w dodatku nie mogłam spać poprzedniej nocy – zasnęłam tylko na dwie godziny! Siadłam przed telewizorem z żoną Terry’ego i zaczęłyśmy oglądać X-Factor (coś jak „Mam talent!“). Ok. 22 położyłam się na kanapie, Paul, też wykończony, na drugiej, i zasnęliśmy. Margaret i George wrócili dopiero około północy. Tak więc w ich domu w Warners Bay od razu wskoczyłam do łóżeczka. Bardzo wygodnego, swoją drogą.

Rano wzięłam prysznic i bez większego trudu znalazłam kuchnię – miejsce, z którego dochodziły dźwięki rozmowy. George smażył omlety. Były naprawdę pyszne, szczególnie, że jak ostatnio z Jodie próbowałyśmy zrobić omlet, to skończyło się na jajecznicy... Parę dni później zdradził mi parę omletowych tajemnic i już wiem, co było źle.

Paul poprzedniego dnia grał na ukulele Terry’ego i bardzo mu się to spodobało, więc przy śniadaniu powiedział, że też by sobie chciał kupić. Najlepiej tego samego dnia. Uderzyła mnie ta spontaniczność. Ale już w pół godziny później jechaliśmy razem z George’m do sklepu muzycznego. Zakup był prawie sukcesem, chociaż Paul nie wrócił do domu z instrumentem. Od razu stamtąd George podrzucił nas do Charlestown, tuż przy centrum handlowym, gdzie chciałam się rozejrzeć za dekielem do aparatu, którego zgubiłam podczas balu Jodie. Nie znalazłam żadnego sklepu fotograficznego. Wsiedliśmy do autobusu i wreszcie pojechaliśmy do Newcastle na plażę! Wybraliśmy Nobbys Beach, sympatyczną i najbliżej przystanku. Tak na przyszłość: jeśli kiedykolwiek będziecie chcieli się dostać z okolic Lake Macquaire do Newcastle, wsiądźcie w pociąg, który jedzie 20 minut, nie w autobus, któremu droga 

zajmuje ponad godzinę... Zaskoczyło mnie, że plaża jest taka mała. Nie tak jak w Hiszpanii, gdzie plaża rozciąga się aż po horyzont. W dodatku można się kąpać tylko pomiędzy flagami, które są rozstawione w odległości mniej więcej 10 metrów, bo poza nimi woda jest niestrzeżona, a tam prądy, rekiny i, o zgrozo... surferzy! Grzecznie weszliśmy do wody pomiędzy flagami, temperatura wody porównywalna do Bałtyku (za to brak glonów), fale nie jakieś wielkie, ale jak się stanie w nieodpowiednim miejscu, to lepiej uważać na kostium kąpielowy. Trochę poleżeliśmy na plaży, z faktorem przeciwsłonecznym +30 (w Hiszpanii normalnie używam +2 lub +4), a później poszliśmy rozejrzeć się za czymś do jedzenia, bo pora lunch’u minęła godzinę wcześniej i Paul nieźle zgłodniał. Trafiliśmy na Hunter Street, czyli najsłynniejszą ulicę Newcastle, pełną sklepów i kawiarni. Znaleźliśmy piekarnię, gdzie kupiliśmy meat pies. Później trochę połaziliśmy, ja zaszłam do apteki, żeby kupić sobie coś na gardło (oczywiście tego dnia już dopadła mnie moja sławna chrypa; towarzyszyła mi cały tydzień... wredne bydle; też znacie to uczucie, że jesteście superhiperzdrowi, gdy chodzicie do szkoły lub pracy, a pierwszego dnia wakacji rano zaczynacie chorobę?). Wieczór spędziliśmy w domu, grając na pianinie oraz w przypadku Paul’a – też na gitarze klasycznej, elektrycznej i saksofonie. I jakimś aborygeńskim flecie. Wow. Jego talent ciągle robi na mnie wrażenie.

We wtorek rano pojechaliśmy wszyscy czworo do Newcastle. Paul kupił sobie wymarzone ukulele, a ja lekarstwo na moje zatkane zatoki. Przeszliśmy się na spacer po mierzei przy Nobbys Beach i wróciliśmy do domu. Po południu zostawiłyśmy Paul’a w domu i razem z Margaret pojechałyśmy do Charlestown na zakupy. Kupiłam sobie parę ciuchów, takich bardziej letnich, bo, wierzcie albo nie, nie mam wielu takowych. A szczególnie tak lekkich, żeby przetrwać australijskie lato.

W środę rano pomagaliśmy George’owi czyścić basen. Po 13 pojechaliśmy do Blackbutt Reserve. Chcieliśmy zdążyć na 14 – wtedy można sobie robić zdjęcia z koalą! One są takie urocze. Ale nie zapominajmy, że to zwierzęta i nie można ich traktować jako maskotki... Przytulać je można tylko w Queensland (części Australii nad New South Wales), więc my je tylko głaskaliśmy. Słodziaki. Zobaczyłam też wiele australijskich ptaków (porobiłam zdjęcia wszystkim tablicom informacyjnym, żeby nic nie zapomnieć!), emu, kangury i żywego (w końcu!) wombata.
Wieczorem poszłam na moją pierwszą australijską imprezę. Były to urodziny Jordan‘a, kolegi Paul’a. Nie było zbyt dużo osób, około 15. Wszyscy mówili, że to kiepska impreza, i Jordan parę razy przepraszał (przeraził się, gdy mu powiedziałam, że nigdy wcześniej nie byłam na imprezie w Australii). Ale towarzystwo było miłe, poznałam wielu nowych ludzi, i bądź co bądź, dobrze się bawiłam.

W czwartek rano pojechaliśmy na Newcastle Beach. Ponoć Ricardo (exchange student z Brazylii) przychodzi tam każdego dnia (nie spotkaliśmy go). Nad plażą trzepotały czerwone flagi, co oznacza zakaz kąpieli. Zapewne był bardzo silny prąd wciągający wgłąb morza. Poleżeliśmy chwilę na plaży, pogadaliśmy i po pół godzinie albo troszkę więcej wstaliśmy, żeby przejść się na spacer. Widoki były niesamowite. Tak tam pięknie!


Gdy wróciliśmy do domu ok.15, Paul stwierdził, że jest tak głodny, że zrobi spaghetti. Nawet nie pozwolił sobie pomóc, więc tylko stałam i robiłam zdjęcia, by upamiętnić ten obraz faceta w kuchni.
Potem wzięliśmy nasze narodowe flagi oraz australijską i poszliśmy nad Lake Macquaire, żeby porobić zdjęcia. Spacerowaliśmy wybrzeżem aż do zmierzchu. Wiecie, że w Lake Macquaire pływa rekin?

W piątek przed południem znów odwiedziliśmy Ashlee. Znów wsiadłam na konia. Tym razem postanowiłam sama go kierować. I skręcał! I stawał, gdy chciałam! Jedyny moment, gdy Ash musiała zainterweniować, był gdy spróbowałam kłusu. Zaczęłam spadać i wrzeszczałam, ale po paru sekundach już wszystko było w porządku. No co, nie śmiejcie się, nie czuję się bezpiecznie na zwierzęciu dwa metry nad ziemią. Ash ma piękny pokój! Porobiłam zdjęcia, ale wam nie pokażę. Tak to jest, jak się ma artystyczną duszę, zazdroszczę jej niesamowicie...

Ash










Po krótkiej wycieczce do lasu wróciliśmy do domu, bo Ash spieszyła się na pociąg do Sydney. Około 17 wpadła po nas Caitlin, Australijka, która w styczniu jedzie na wymianę do Francji. Przecudowna osóbka! Pochodziliśmy po Newcastle i poszliśmy na karmelowe latte (yumm!). Caitlin wymyśliła wspaniałą rzecz na niedzielny wieczór...

Na sobotę nie planowaliśmy nic wielkiego. Przesiedzieliśmy prawie cały dzień w domu, tylko razem z Margaret na chwilę pojechałam do Glendale (innego centrum handlowego), żeby rozejrzeć się za plecakiem. Kupiłam taki średniej wielkości, bardzo się cieszę, a najbardziej chyba z tego, że w logo firmy jest kangur. Wieczorem Paul zrobił naleśniki. Przepraszam, crepes. Były naprawdę pyszne, z cytryną i cukrem!
Paul-mistrz kuchni; ja nie umiem podrzucać naleśników...

W niedzielę wstaliśmy raniutko, bo George obiecał zabrać nas na pole golfowe. Siąpił deszcz, więc pojechaliśmy trochę później i czekaliśmy też na miejscu... Ale pierwszy raz jechałam tym śmiesznym samochodzikiem golfowym. Gdy już opanowałam trafianie w piłeczkę, było nieźle.
Potem było jam session. Nigdy wcześniej nie byłam na czymś takim. Siedzieliśmy w kuchni studenta, wraz z dwoma innymi studentami, była gitara klasyczna (w porywach do dwóch), bęben i inne instrumenty perkusyjne, saksofon i okazjonalnie ja – keyboard. Dobra, przyznam się, przed muzykowaniem z godzinę graliśmy w Uno. Ale było zabawnie.
W niedzielny wieczór było coś, na co długo czekałam. Pomysł Caitlin. Pojechaliśmy do drive-in! Były dwa samochody; Caitlin, jej przyjaciel Jason, Alex ze Szwajcarii, Briana ze Stanów, Paul i ja. Drive-in, czyli kino samochodowe, było niedaleko Kurri Kurri, czyli około godzinę drogi z wybrzeża. Po drodze wpadliśmy do KFC na sweet chilli twisters. Ustawiliśmy samochód tyłem do ekranu, otworzyliśmy bagażnik, ułożyliśmy materac i dziesiątki koców oraz poduszek, ustawiliśmy dwa krzesła na zewnątrz (ale ciągle pod dachem, bo padało) i usadziliśmy się wygodnie. Filmy nie były zbyt ciekawe, pierwszych dwóch nie zrozumiałam, bo były dla dzieci i w pierwszym psy i koty biegały szukając złego kota, a w drugim sowy latały i walczyły z innymi sowami. Weź tu zrozum. Trzeci film był najlepszy (i tylko dlatego nie przysnęłam), coś w stylu Harry’ego Potter’a, choć i tak nie sięga mu pięt, Sorcerer’s Apprentice. Wróciliśmy do domu około 1 w nocy, Margaret jeszcze nie spała (i George wkrótce też nie). Siedzieliśmy do jakiejś 4 nad ranem i gadaliśmy.

Jason, ja, Paul, Briana i Alex gotowi na następny film
A, zapomniałam powiedzieć parę słów o host rodzicach Paul’a. To starsze małżeństwo, naprawdę przesympatyczne. Margaret jest z Irlandii, a George jest stuprocentowym Szkotem. Zawsze było dużo śmiechu. I dowiedziałam się też dużo o Szkocji. Widzicie? Jadąc na wymianę do Australii dowiaduję się o wiele więcej niż tylko o kulturze tego kraju.

W poniedziałek spaliśmy dłużej niż zwykle. Po śniadaniu, które zjedliśmy dopiero po 10, wpakowaliśmy się wszyscy w samochód. George i Margaret odwozili mnie do Merriwy. Byłam naprawdę podekscytowana, że pokażę im moje miejsce. Mój skrawek Australii. Zobaczyli basen i tę wielką maszynę parową, moją szkołę, poszliśmy też na kawę do KT’s... Teraz najlepsze. Bez problemu pokierowałam ich do mojej farmy! Nie zgubiliśmy się ani razu! Byłam z siebie dumna. Podobały im się pola canoli i ten piękny krajobraz z górami w oddali... Zabrałam Paul’a to do my jobs, czyli nakarmić kury i zebrać jajka, a potem poszliśmy na spacer nad staw. Jego hosts pogadali sobie z moimi.
Home sweet home.
nareszcie moje krajobrazy
canola sąsiada, niedaleko Gwandalli

2 komentarze: