wtorek, 24 maja 2011

Polocrosse i reszta moich przygód z koniami


Podjęłam decyzję. Wyznaczyłam sobie cel. Nie wracam do Polski bez umiejętności jeżdżenia na koniu. Czemu nie! Spędzam 11 miesięcy w Merriwie, mieszkałam już na trzech farmach, 80% moich znajomych potrafi jeździć na koniu... Mark, mąż mojej counsellorki jest jednym z najlepszych konnych specjalistów w mieście. Obiecał mi, że jak wrócę z Safari, będzie miał dla mnie odpowiedniego konia i zaczniemy lekcje. I tak się stało! Miałam już dwie lekcje. Podczas pierwszej byłam przerażona (nikt mi nie powiedział, że konie są takie wysokie!) i gdyby nie było tam Helen, chyba uderzyłam Marka po głowie za te komentarze „to naturalne, no przecież musisz to czuć!“ – tak, dla niego to jazda konna jest może i naturalna, jak jeździł prawie od urodzenia... Ja spadam! „Nie spadniesz!“.

Pierwsza lekcja z Markiem.
Imię "mojego" konia, to Kalhua.
Druga lekcja to był już wyższy poziom. Mark wziął swojego konia i pojechaliśmy na półgodzinną (a może i dłuższą) przejażdżkę.
- Mark, you need to promise me something. If I say stop, whether we’re trotting or walking, we stop. Alright? Promise?
- No, I can’t promise you that.
- What?! You have to promise! If not, I’m getting off. I’m so scared!
- I’m the boss. If we stop, you’ll never learn how to ride a horse before you go home.

Jęczałam przez pierwsze 10 minut trasy. Biedny Mark. Biedna ja! Najtrudniejsze w tym wszystkim jest złapanie tej pewności siebie. Pod koniec przejażdżki mój rising trot (w Polsce to się nazywa anglezowanie, tak?) był już niezły, udało mi się podnieść prawie 10 razy z rzędu, i to tak parę razy!
Od razu jak wróciliśmy, Helen przygotowała mi kąpiel w wannie. To taka pierwsza w Australii, wcześniej zawsze tylko brałam prysznic. Było bardzo przyjemnie, no i już nie musiałam się martwić o obolałe uda i ramiona następnego ranka!

W zeszły weekend w Merriwie odbywały się zawody w polocrosse. Wybrałam się tam na całą niedzielę.

Polocrosse ma dość proste zasady, już Wam tłumaczę. Na boisku jest sześciu graczy na koniach, po trzech z każdej drużyny. Osoby grają na trzech pozycjach: 1 (Goal Shooter – atak), 2 (Centre – pomoc) i 3 (Goal Defender – obrona). Tylko 1 może strzelać gole. Po 8 minutach (każde 8 minut to „chukka“, cała gra, to 4 chukkas) następuje zmiana graczy – żeby konie się nie zmęczyły.

Na początku każdej chukka sędzia wyrzuca piłkę spoza linii boiska.
Z lewej strony zdjęcia - sędzia, Grace z mojej klasy!

Na koniec każdej chukka brzmi dzwonek. Bardzo stary dzwonek...
Całe wydarzenie było o tyle wspaniałe, że zobaczyłam Ruth i Lewis’a grających w polocrosse. Kochana Ruth, jak wiecie, to córka Helen, mojej counsellorki (mój klon)! Lewis, to jej chłopak. Poznałam też ich przyjaciół na kolacji w piątek (Helen zrobiła pyszne naleśniki z łososiem, od razu poprosiłam o przepis). Z moich innych znajomych, którzy grają w polocrosse, to Grace i Kristen z mojej klasy w szkole. W zeszłym roku dziewczyny pojechały do Stanów Zjednoczonych by reprezentować Australię!

Ruth

Lewis i Ruth oraz ich wspólna pasja - konie

z Grace i Kristen 
Prawie cały dzień spędziłam z Leanne, która pomagała w sklepiku.

<3
z Leanne
Racecourse, bo tam odbywały się zawody, znajduje się na wzgórzu poza miastem, tuż nad domem Helen. W piątek to właśnie dookoła tego pola pojechałam na przejażdżkę na koniu z Markiem. W niedzielny poranek roztaczał się stamtąd piękny widok na Merriwę. Nad doliną unosiła się biała mgła.
Biała mgła nad doliną Merriwy

Zawody młodszych graczy


Czyż to nie jest niesamowite?! Ta dziewczynka ma z 5 lat!

1 komentarz: